piątek, 3 czerwca 2016

Julio Iglesias in town
W jednym ze wspaniałych wierszy w „Panu Cogito” Zbigniewa Herberta znalazł się taki oto hymn pochwalny na cześć szlagierowych gwiazd: "dzięki nim/ odgaduje bezbłędnie/ daty swego życia/ na jego straży/ stoją Dalida/ Halina Kunicka/ Irena Santor/ dobre wróżki/ dzięki nim/ tyrania/ upiększona/ została/ piosenkami/ należało się im/ słowo dziękuję/ czułe miejsce/ w pamięci/ wspólne imię/ na kamiennej tablicy/ znojnego żywota"

Tym razem nie była to kamienna tablica lecz zwyczajny słup ogłoszeniowy. Odkryłem na nim przypadkiem plakat reklamujący polskie tournée Julio Iglesiasa i jego koncert we Wrocławiu 2 czerwca.



Słup z wizerunkiem ponadczasowo ufryzowanego, uśmiechniętego piosenkarza stoi na placu Kościuszki, który jakiś szczególnie natchniony miłośnik tego miasta przyrównał niegdyś do paryskiego Place Vendôme. Porównania takie spotyka przeważnie taki sam los: natychmiast odwracają się na niekorzyść miejsca, z którego pochodzi porównujący, podczas gdy nie grozi to fantazjom (a tym bardziej wspomnieniom pojawiającym się na zasadzie luźnych skojarzeń). Tak więc Julio Iglesias. A dokładniej rzecz ujmując: Julio Iglesias i Wschód Przed’89. Stoję sobie, zapominając o szumie samochodów i tramwajów mknących ulicą Świdnicką, i wyobrażam sobie, że niegdyś polskie kobiety (w typie mamusiek albo teściowych) tak samo zachwycały się tym Hiszpanem jak ich wschodnioniemieckie czy radzieckie rówieśniczki. I że ich mężowie – od Wittenbergi po Władywostok, nierzadko przemieniający się stopniowo w typ wąsato-brzuchatego miśka – na widok wymuskanego przystojniaka mrukliwie przebąkiwali, że taki piękniś nic tylko nucący łagodnym głosem o amorach i tak jest prawdopodobnie gejem. (Czyż tak nie było, drogie Panie, które wspominając dawne czasy, tłumnie poszłyście na czwartkowy koncert? Ja sam nie mogłem się o tym przekonać, bo jako pisarz miejski, którego rezydencja została szumnie zainaugurowana, dowiaduję się – albo i nie – o tutejszych wydarzeniach kulturalnych głównie za pośrednictwem polskojęzycznych stron internetowych. A zatem – bez specjalnych przywilejów i w pełni demokratycznie.)

Powróćmy jednak do głównego wątku: Ubóstwiany Julio Iglesias, który paroma minutami śpiewu pomagał na chwilę zapominać o braku lokalnej, męskiej elegancji, należał do gwiazd pierwszej ligi. W przeciwieństwie do – moja karuzela wspomnień kręci się dalej – dziś już leciwego Włocha Ricardo Fogliego, który zdołał wylansować zaledwie jeden hit. W 2008 roku, w mroźną sylwestrową noc usłyszałem go na żywo w Odessie, u szczytu rozsławionych przez Eisensteina Schodów Potiomkinowskich. Przy wtórze zachwyconych, czerwononosych Nataszek opatulonych w futra odśpiewał tam swoją „Storie di tutti i giorni". Potem jednak nie miał już do zaoferowania nic swojego, więc przez trzaskający mikrofon zaanonsował „now very famous England Song", ograniczając się wszelako do pierwszych akordów „Help” – przypuszczalnie z obawy przez tantiemożerczymi adwokatami Paula McCartneya, których zmysłu tropicielskiego nie powstydziłby się chyba nawet sam Joseph McCarthy. (Ha ha) 

Bailando, bailando... To już jednak wielki hit Enrique, czyli Iglesiasa-juniora. Grupa, z którą go nagrał, pochodzi z Kuby i nazywa się "Gente de Zona", czyli dosłownie „Ludzie Strefy”.

I tym samym znowu – wciąż stojąc na skąpanym w południowym słońcu Placu Kościuszki – powraca echo pięknych wersetów Herbertowskiego wiersza. Z jakąż bowiem pasją hawańscy chicas i chicos wyśpiewywali refren, konspiracyjnie mrugając do mnie przy słowach no puedo más. Niuans postrzegania rozpaczy, dramatu ukształtowanego przez dyktaturę: Tam gdzie Iglesias-junior śpiewał o emocjonalnych perypetiach, młodzi półbogowie i półboginie z Hawany przekornie oznajmiali „ja już nie mogę”, deklarując zmęczenie stetryczałym, ale i wciąż złowieszczo silnym reżimem, który obok typowych plakatów Che Guevary kazał okraszać ściany domów władczym sloganem Fidela: „Można coraz więcej”. Guzik prawda! Nie! No puedo más …



„A więc pozwalają już sobie na takie aluzje? To wspaniale, co za odwaga…”

mówi Mario Vargas Llosa, mieszkający w Madrycie peruwiański noblista i (obok Alberta Camus) mój idol od niepamiętnych czasów – idol przede wszystkim dlatego, że ów eseista i powieściopisarz o klarownych poglądach politycznych i dionizyjskim wyrazie literackim nie ma w sobie ani cienia posągowej pretensjonalności. Nasze ponowne spotkanie w Madrycie przed trzema miesiącami przebiegło równie serdecznie i naturalnie jak wszystkie inne w Berlinie czy w Meksyku. „Ha, a więc na Kubie śpiewają piosenkę Enrique w taki sposób!” cieszy się zdeklarowany przeciwnik totalizmu, którego na początku lat siedemdziesiątych nie kto inny jak sam Fidel Castro pogardliwie nazwał „gusano”, czy „robalem”. Mario Vargas Llosa zerka przy tym na zdjęcie w ramce ukazujące matkę Enrique, Isabel Preysler – słynną eks-modelkę o bujnym życiorysie, która od roku dzieli życie z peruwiańskim noblistą. Siedzimy sobie zatem w madryckiej willi należącej do byłej żony Julio Iglesiasa, obecnym lokum Vargasa Llosy, za płotem siedzą niezmordowani paparazzi, a my gawędzimy o … Herbertowskim charakterze wielu szlagierów, które przynajmniej trochę osładzają życie tam, gdzie rządzili bądź rządzą tyrani.




Potem zaś, w barach i nocnych klubach dzielnicy Chueca napotykam Latynosów, którzy uciekli z Castrowskiej Kuby lub z równie spustoszonej socjalistyczną gospodarką Wenezueli: "Que, ty znasz Mario Vargasa Llosę, verdad? Tego nowego amanta matki Enrique Iglesiasa?"

Ech, ta dola powieściopisarza i noblisty – myślę sobie, odwracając wzrok od plakatu dawno już porzuconego przez nią Julio: Być zapamiętanym przede wszystkim w roli leciwego kochanka (albo eksa) nie najmłodszej już zresztą matki gwiazdora estrady? Niezupełnie. Bo przy kolejnych fundowanych wzajemnie drinkach i piwach w końcu sypią się tytuły (oraz odwołania do treści) tak wspaniałych powieści Super-Mario, jak przesycona erotyzmem „Pochwały macochy” czy „Pantaleon i wizytanki”.

Tymczasem tutaj – ostatnie skojarzenie wiedzie mnie z powrotem do Wrocławia – jak najbardziej może się zdarzyć, że ktoś po północy postawi nam piwo albo zaprosi na papierosa, gdy z pewną dozą erudycji wypowiemy się pochlebnie o tutejszych czarodziejach. Herbert, Miłosz, Różewicz… Zwłaszcza Czesław Miłosz: ten sceptyczny wierzący, wróg dyktatury i autor wysmakowanych erotyków. Właśnie taka mieszanka, jak przypuszczam, bywa chyba ceniona i celebrowana głównie przez katolików – od Hawany/ Limy/ Madrytu po Warszawę/ Kraków i Wrocław. A zatem vamos! Mam nadzieję, że zobaczyliście wspaniały koncert w Hali Stulecia. Amor-Amor, puedo más, bailando …
Teilen

0 komentarze:

Prześlij komentarz