czwartek, 30 czerwca 2016

Faule na Solidarności


Europejska amnezja I, zdjęcie powyżej: W ramach instrukcji bezpieczeństwa przed meczem polskiej drużyny narodowej w Saint-Etienne ze Szwajcarią rozdano służbom porządkowym taką oto ulotkę ze wszystkimi symbolami zabronionymi na stadionach. Znajduje się na niej także legendarne logo Solidarności – w jednym szeregu z symbolami prawicowych ugrupowań ekstremistycznych. (Dziękuję Thomasowi Urbanowi, byłemu polskiemu korespondentowi Süddeutsche Zeitung za informację o tym skandalu.) Jacyż to niedouczeni Francuzi wybiegli tu przed orkiestrę, serwując sobie gola samobójczego? Sympatie prokomunistyczne można tu bowiem na pewno wykluczyć – jest to raczej owa nagminna bylejakość, nonszalancja, która nie potrafi odróżnić uzasadnionych działań ruchu oporu od porywów antydemokratycznej zadziorności i której horyzonty historyczne są wypaczone (o ile w ogóle kiedykolwiek istniały). Internet zamiast encyklopedii albo leksykonu – a w przestrzeni wirtualnej nieskalanie się nawet Wikipedią. Kiepska zagrywka!

Europejska amnezja II, Niemiecki Bundestag: Zanim epizod francuskiej ulotki rozrośnie się w niekończącą się powieść-rzekę, która na wieki wieków utrwali Polskę jako kraj niezrozumiany – warto wspomnieć o innym skandalu, który miał miejsce dwa tygodnie temu w Berlinie. Z okazji 25. rocznicy podpisania polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy w Niemieckim Bundestagu można było obejrzeć wystawę pod tytułem „Historie dialogu”, prezentującą różnorodne wątki, zdjęcia i wspomnienia. Co ciekawe, nie ujęto w nich jednak akurat Lecha Wałęsy, mimo że wywarł on decydujący wpływ na stosunki polsko-niemieckie przed i po 1989 roku. Czyżby przypadek? Chyba raczej rządowy zamysł, koncepcja wystawy powstała bowiem nie w Berlinie, lecz pod czujnym okiem władz w Warszawie. I jeśli wierzyć słowom Roberta Kostro, dyrektora Muzeum Historii Polski, Wałęsy zabrakło, bo przecież „nie odegrał istotnej roli w tych relacjach”. Słysząc takie stwierdzenie w kontekście własnych wspomnień i wspomnień tak wielu, zwłaszcza wschodnich Niemców, którym już samo nazwisko Wałęsy nierzadko dawało siłę do stawiania oporu, czuje się gniew i ma się ochotę pokazać temu prorządowemu historykowi kartkę w odpowiednim kolorze. 

Mimo że ten obraz właściwie nie jest spójny i oparty na błędnej logice, to jednak pamięć i refleksja historyczna nie są przecież boiskiem. Albo przynajmniej nie powinny nim być – tak samo jak nie mogą być polem podporządkowanym chwilowo zwycięskim drużynom. (Dziękuję wrocławskiemu historykowi i ekspertowi w kwestiach niemieckich Krzysztofowi Ruchniewiczowi, który na swoim blogu opublikował dzieje tej zapominalskiej wystawy.)

Nawet ci, którzy mają swoje powody, by raczej sceptycznie odnosić się do porywczych intelektualistów niestrudzenie piętnujących skandale, powinni chyba jednak dostrzegać znaki czasu i przynajmniej dać posłuch mądrym przestrogom: W rzeczywistości bowiem od zakończenia „zimnej wojny” nigdy tak bezwstydnie nie kłamano i nie fałszowano faktów ani nie czyniono historii niewolnicą współczesnej polityki: Od Putinowskich twierdzeń o „faszystowskim puczu w Kijowie”, lansowania się Marine Le Pen na nową Joannę d’Arc, poprzez Alternatywę dla Niemiec (AfD) z jej prawicowo-lewacką nagonką przeciw „amerykanizacji świadomości niemieckiej” – po taką właśnie ignorancję czy też nienawiść pod adresem niesfornego buntownika z Solidarności, bez którego nie sposób sobie wyobrazić roku 1989 takim, jakim był. Czas sprzeciwić się takim manipulacjom. Wzruszenie ramion tu nie wystarczy.
Teilen

niedziela, 26 czerwca 2016

Na Wzgórzu Partyzantów, dawnym Wzgórzu Liebicha
„Stan obecny: częściowa ruina.” Z takich wpisów w przewodnikach turystycznych i na stronach internetowych przebija nutka goryczy.
Dla mnie jednak pagórek wznoszący się nad fosą miejską i tramwajowo-samochodowym zgiełkiem ulicy Piotra Skargi od dawna jest jednym z ulubionych miejsc we Wrocławiu.
Można tu pobiegać albo usiąść na ławce w parku i poczytać, albo odprężyć wzrok, spoglądając na sielankową fosę poprzez usianą skrawkami słonecznego blasku zieleń drzew. Zupełnie, jakby czas się tutaj zatrzymał. Czy raczej liczba mnoga: czasy. Bo resztki betonu i bunkrowe kikuty są chyba reliktem epoki komunistycznej, gdy Wzgórze Liebicha przemianowano na „Wzgórze Partyzantów”.

Albo może raczej pochodzą z owych apokaliptycznych tygodni na początku 1945 roku, gdy podziemia i kazamaty niegdysiejszych wrocławskich fortyfikacji były wykorzystywane przez Wehrmacht jako przyczółki szaleństwa „Festung Breslau”?



Tak czy inaczej, jedno jest pewne: zachowany do dziś belweder z kolumnadą w kształcie półkola zaprojektował w 1867 roku architekt Karl Schmidt, a jego budowę sfinansował kupiec Adolf Liebich. W ciągu następnych dziesięcioleci miejsce to stało się lubianym celem wycieczek z restauracją i „ogrodem”. Tymczasem dzisiaj belweder od dawna grożący zawaleniem jest ogrodzony płotem. Nie pozostaje mi więc nic innego, niż wyszukać sobie gdzieś na górze wzniesienia jakąś małą szparę, by przecisnąć się pomiędzy siatką a kruszejącą balustradą przy brzegu szerokich schodów. 


Jeżeli w pobliżu nie ma akurat niemieckich turystów („Czy on nie widzi, że tutaj wstęp wzbroniony?”), to już u szczytu schodów i potem w cieniu kolumnady dosięga nas jeszcze głębsza cisza. Ale zaraz potem rozlegają się szepty. Odgłosy z czasów, gdy wieczorne wyjścia określało się staroświeckim mianem „wychodnego” i gdy na pytanie „Panienko, czy można panią prosić do tańca?” padała nieraz odpowiedź „Ależ, miły kawalerze, tylko bez takich poufałości!”

W trędowatych murach gruchają gołębie, które ludzkim głosem zdają się snuć opowieści z przeszłości. Wystarczy usiąść i posłuchać, zdziwić się i jednocześnie poczuć lekki dreszczyk. Bo ta niegdysiejsza świątynia radości życia, która w międzyczasie stała się wyizolowanym niebytem, jest też zarazem toposem. Toposem opisanym w romantycznych wierszach i opowiadaniach Heinego, Eichendorffa i Uhlanda, owym srebrzystym brzękiem kieliszków i beztroskim śmiechem, które niegdyś rozlegały się w pałacach, pełnych przepychu salonach bądź zacisznych ogrodach dziś pogrążonych w pustce i ruinach.


Pałac Boncourt Adalberta von Chamisso. Zagadkowa willa przebierańców w noweli Artura Schnitzlera Jak we śnie. Tajemniczy zamek pośród torfowisk francuskiego Solonge, gdzie tytułowy bohater powieści Mój przyjaciel Meaulness przeżywa swoje na wpół urojone, na wpół realne przygody. Posiadłość Wielkiego Gatsby’ego wypełniona niegdyś dźwiękami swingu. Dom przy Calle de los Notarios, w którym narrator ostatniej powieści Marqueza jako dwunastolatek wprowadzany był w arkana sztuki miłosnej, a dziś, jako dziewięćdziesięciolatek zastaje tam ruinę pokrytą trawą i śmieciami. Raptowny zanik intensywności i jednoczesne nagłe nieprawdopodobieństwo przelotnych spotkań (przemiana ludzi w duchy). Barokowa liryka: Gdzie niegdyś taniec i burza zmysłów/ dziś jeno mogiła i zgnilizna. // Gdzie niegdyś ciała się splatały/ teraz jeno proch i pył.


Patrząc na pajęczyny między głowicami kolumn, jeszcze bardziej kruche i przeźroczyste w blasku słońca, myślę sobie, że może mógłby to być także temat dla obu wrocławskich poetów – Angelusa Silesiusa i Quirinusa Kuhlmanna, których wiersze też kiedyś tutaj czytałem. (Małe żółte tomiki wydawnictwa Reclam, jakby stworzone do noszenia w tylnej kieszeni jeansów, by nie zawadzały w przeprawach przez szpary w płotach i balustradowych akrobacjach). Ale chyba raczej nie: najeżone wykrzyknikami histerie Kuhlmanna jakoś nie pasują do tej atmosfery, a zakrawające wręcz czasem na pornografię zawołania Angelusa Silesiusa „o Boże!” też tu nie przystają – mimo swoistego uroku tychże wersetów: Jestem synogarliczką/ świat jest mą pustynią/ Boże, mąż mój stąd odszedł/ ostałam się tu bez gniazda.




Puenta jednak to zupełnie inne przesłanie: W niektóre noce wzgórze znów ożywa, budzi się do nocnego życia, jakiego przedtem nigdy chyba nie zaznało – i to akurat tam, gdzie kiedyś znajdowały się korytarze i kazamaty twierdzy! Ale o tym klubie opowiem innym razem.


Teilen

czwartek, 23 czerwca 2016

Poweekendowe refleksje
O ile jubileusze obchodzone pod rządami dyktatorów wypadają zawsze sztywno i patetycznie, o tyle imprezy upamiętniające ważne wydarzenia w państwach demokratycznych często przybierają ton pogodnego słowa na niedzielę, które stroni od konfliktowych wątków. A przecież akurat 25-lecie polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie byłoby najlepszą sposobnością do wspólnej rozmowy, do debaty w „kameralnej skali głosu” (Reiner Kunze), okazją do znalezienia wspólnego języka. O tym między innymi rozmawialiśmy w wywiadzie, który przed kilkoma dniami przeprowadziło ze mną berlińskie DeutschlandRadio i w którym właśnie starałem się NIE perorować z „pozycji pisarza miejskiego”.

Czytelnicy polskiej wersji tego blogu mogą teraz przynajmniej po modulacji mojego głosu rozpoznać, czy zdołałem uniknąć owego statecznego tonu ;-))

Als Stadtschreiber in Breslau
Die historischen Brüche der Stadt interessieren den Stadtschreiber Marko Martin. Der Schriftsteller ist seit April in Breslau und widmet sich seinen Erlebnissen in einem Blog. Marko Martin im Gespräch mit Jörg Magenau

www.deutschlandradiokultur.de
Teilen

piątek, 17 czerwca 2016

Książka, którą warto przeczytać
To prawdopodobnie najważniejsza książka, jaką opublikowano w ramach tegorocznej Europejskiej Stolicy Kultury i w 25. rocznicę polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie. Dlaczego?

Bo dwujęzyczny tomik „Wrocław i Berlin. Historia wzajemnych oddziaływań“ pod redakcją Mateusza Hartwicha i Uwego Rady unika oficjalnego zadęcia i nie jest kolekcją złotoustych frazesów, tylko zbiorem mądrych i kreatywnych refleksji, wspomnień, perspektyw i komentarzy na temat dziejów tych obu miast. Krótko mówiąc: fascynująca lektura w najlepszym tego słowa znaczeniu!

Historyk Krzysztof Ruchniewicz przypomina m. in. o tym, że zwrócenie uwagi Polaków na postać Dietricha Bonhoeffera, niemieckiego duchownego-antynazisty okazało się również krzepiącym wsparciem w walce przeciw dyktaturze komunistycznej. Historyk sztuki Beate Störtkuhl pisze o wrocławskim modernizmie w architekturze 1900-1933, kulturoznawca Mateusz Hartwich o kolejach tak zwanej „wymiany ludności” po 1945 roku, Jerzy Kichler o „odzyskanej historii Żydów”, Roswitha Schieb o „śląskich śladach nad Sprewą”, Agata Gabiś o powojennej odbudowie, były przewodniczący Bundestagu Wolfgang Thierse (z ujmującą skromnością) o wrocławskich wspomnieniach swojej rodziny, a Robert Żurek o pojednawczym orędziu biskupów polskich z 1965 roku, które w ówczesnych Niemczech nie odbiło się prawie żadnym echem.

Z tekstu historyka Andrzeja Dębskiego dowiemy się na przykład, że to właśnie we Wrocławiu, podczas prac nad kręceniem filmu pisarz Marek Hłasko („polski James Dean”) poznał w 1958 roku zachodnioniemiecką gwiazdę tzw. heimatfilmów Sonję Ziemann. Natomiast w 1966 roku w tutejszym Hotelu Monopol doszło do spotkania Marleny Dietrich i Zbigniewa Cybulskiego. Na zaledwie rok przed tragiczną śmiercią aktora na wrocławskim Dworcu Głównym, Dietrich, która była pod ogromnym wrażeniem jego roli w Popiele i diamencie Andrzeja Wajdy, mogła osobiście przekazać mu swoje wyrazy uznania. Jako scenerię dla wschodnioberlińskich sekwencji w filmie Bridge of Spies Steven Spielberg wybrał wrocławską dzielnicę Nadodrze, której podobieństwa (i różnice) w zestawieniu z berlińskim Kreuzbergiem rozpatruje wytrawny znawca miasta, Uwe Rada. Urozmaicona lektura zawiera całe mnóstwo takich wątków i ciekawostek, którym praktycznie nie ma końca.

Jednak najładniej i najtrafniej rzecz ujmuje Krzysztof Ruchniewicz, którego słowa można by położyć na sercu zwłaszcza tym niemieckim gościom stolicy kultury, którym podczas przechadzek po Rynku towarzyszy czasem nieco przesadna duma i pewność siebie:
„Dzisiaj miasto szczyci się – i słusznie – wieloma pięknie odnowionymi zabytkami. Czy była to zasługa dawnych budowniczych, Niemców? Miasto odbudowali przecież Polacy. Ale czy dlatego są to zabytki polskie? Myślę, że tak stawiane pytania do niczego obecnie nie prowadzą. A może to właśnie genius loci tego miejsca sprawia, że wysiłki jednych, zabytki drugich mogą ze sobą wzajemnie współżyć i prowadzić dialog ponad granicami i ponad czasem?“

Voilà

_________________________________

Redakcja Mateusz Hartwich i Uwe Rada: 
Wrocław i Berlin. Historia wzajemnych oddziaływań 
wydawnictwa be.bra 2016
więcej informacji

Teilen

wtorek, 14 czerwca 2016

Wrocławskie krasnale: PR czy pamiątka pewnej dywersji?
Wszystkie tu są i mają w sobie wszystko – realność, wirtualność, filigranowość, urok i blask letniego słońca:

Aż 396 krasnali z brązu siedzi/ czai się/ patrzy/ wspina się/ wyczekuje/ pyka fajkę/ rozmyśla/ obserwuje w niemalże wszystkich zakątkach tego miasta. Pozostaje tylko spekulować, na ile te skrzaty przyczyniły się do przyznania Wrocławiowi tytułu Europejskiej Stolicy Kultury: Zapewne bardzo.


Turyści wprost nie potrafią od tej atrakcji oderwać oczu, natomiast wrocławianie są – i to słusznie – dumni z nowego, a zarazem niezwykle popularnego symbolu miasta, który nie ma nic wspólnego ze sztywnym patosem ani statycznością monumentalnej architektury. Do tego zaś ogromne zainteresowanie mediów z całego świata: Niedawno ukazał się nawet całostronicowy artykuł w najbardziej renomowanym dzienniku japońskim – opowiada Marek Miklaszewski. Ten trzydziestojednolatek, sprawiający podobnie jak wielu z jego generacji wrażenie uprzejmego twardziela, wie faktycznie wszystko o genezie tej popularyzacji, sam bowiem wniósł w nią decydujący wkład, był jej współinicjatorem i od tamtego czasu bardzo zręcznie ją promuje. Przed sklepem pamiątkowym w przestronnym gmachu ratusza pokazuje mi krasnoludkowy plan miasta, którego jest współautorem. Na mapie widnieją lokalizacje i imiona 212 skrzatów od „Życzliwka” po „Ogorzałka i Opitka”.


Marka, podobnie jak wielu innych z jego zdygitalizowanego pokolenia, nie naznaczył jeszcze ząb cnót wtórnych takich jak ironia, świadomość ambiwalencji i nadmierna skłonność do zadumy. Podczas naszej wycieczki śladami krasnali chyba prawie nie zauważa mojego sceptycyzmu. Zamiast tego cieszy się mą radością, gdy z entuzjazmem mówi mi o nowej krasnoludkowej aplikacji w smartfonie – swoistej wtyczce kontaktowej do smerfowego świata. I przy tym zdaje się nie słyszeć moich pytań o ewidentną spuściznę opozycyjnej „Pomarańczowej Alternatywy”, która w latach osiemdziesiątych stworzyła przecież te krasnale jako instrument dywersji skutecznie obezwładniający organy represyjne władz komunistycznych. Albo może raczej (i uczciwiej rzecz ujmując): Marek bardzo dobrze słyszy moje pytania i szybko odpowiada na nie w sposób, który trochę przypomina mi niemiecki slogan reklamujący czekoladę Rittersport: quadratisch-praktisch-gut, czyli kwadratowo-praktycznie-dobrze. Popatrz, to jest nowy, wielojęzyczny (również zainicjowany przeze mnie) przewodnik turystyczny po Wrocławiu, gdzie jest także wzmianka o opozycyjnej genezie krasnali. Więcej informacji na ten temat może udzielić Waldemar Fydrych alias „Major“, który obecnie mieszka w Warszawie, a wtedy był kreatywnym przywódcą „Pomarańczowej Alternatywy” i organizował krasnalowe happeningi doprowadzające reżim Jaruzelskiego do białej gorączki. I jeszcze coś: Przed paroma laty pomiędzy miastem a Majorem, który obawiał się ahistorycznego przesłodzenia tych coraz bardziej komercjalizowanych skrzatów, zrodził się spór. W międzyczasie jednak konflikt ponoć już ucichł. Jeśli chciałbym przypadkiem zadzwonić do Majora, to proszę bardzo, oto jego numer …


Czy zatem nie było to trochę wredne z mojej strony, że początkowo obserwowałem sympatycznego i zaangażowanego Marka w zgoła nieufny sposób, a do tego stawiałem mu podchwytliwe pytania o jego rodzinne korzenie? Bynajmniej: Dzięki temu dowiedziałem się, że nie mam przed sobą wyrachowanego potomka dawnej nomenklatury z zimną krwią knującego komercyjne … skarlenie tych niegdyś tak bardzo krnąbrnych krasnali. (Wręcz przeciwnie: To właśnie Marek, pochodzący z kulturalnej rodziny z doświadczeniem emigracyjnym i solidarnościowym, wręcza mi to trójjęzyczne, obecnie de facto wyprzedane albumowe tomisko o cywilnym heroizmie „Pomarańczowej Alternatywy” i jej niezmordowanym poczuciu humoru przeciwstawianym równie drętwym co skorym do przemocy władzom państwowym. Ale z drugiej strony: Przecież to nie moja – ani też nie Marka – wina, że przy tym całym dygitalnym „usieciowieniu” jego pokolenie niemalże zatraciło wszelki zmysł wyczuwania psychologicznych konstelacji i niejednoznaczności. What the hell you talk about, mógłby się zapytać, gdyby nie był tak dobrze wychowany. Wtedy bym mu pewnie odpowiedział.)

Im dłużej trwa nasz spacer z Rynku nad Odrę, a potem dalej do starych pracowni, gdzie powstają krasnale, tym bardziej Marek przypomina mi Gaela Garcię Bernala w jego roli w chilijskim filmie fabularnym No!. Jest to historia raczej apolitycznego speca od reklamy, który w 1988 roku zdołał rozkręcić zwycięską kampanię przeciw Pinochetowi, wykorzystując przy tym najnowsze wówczas triki medialne i nie słuchają folklorystycznych sugestii starszych opozycjonistów.

Ale czy to porównanie wystarczy? To, czego brakuje mi w tym całym szumie medialnym wokół krasnali (i to znowu nie wina Marka), to wspomnienie hardego uśmiechu generacji rodziców i dziadków, których niepokorność, luz i opanowanie były jednak inne niż dzisiejsze bycie cool. To, czego mi brakuje, to nie elektroniczne linki, lecz myślowe skojarzenia z zagrożeniami teraźniejszości, w której znowu patos karmiony rządzą władzy usiłuje besztać cywilną ironię. Nawet jeśli oferta tutejszych sklepów z pamiątkami jest pięknie zaaranżowana i kupić w nich można wszystko, czego tylko dusza zapragnie: od krasnalowych T-shirtów przez krasnalowe zapalniczki/ talerzyki/ kubki/ kalendarze po krasnalowe ołówki – to czy nie mogłoby to być kapeńkę mniej słodko-urocze?

Niewykluczone, że Marek Miklaszewski jednak wychwytuje coś z mojego burkliwego monologu wewnętrznego i może właśnie dlatego prowadzi mnie do sklepu z pamiątkami, gdzie za ladą stoi Paulina Mróz. Wdzięk Miss Wrocławia 2012 przepłasza wszelki sceptycyzm.


Albo też go neutralizuje, gdy robimy sobie wspólne zdjęcie. Paulina i Marek wyjaśniają mi po angielsku znaczenie polskiego słowa „mróz”: frost. A w obliczu takiej dozy pozytywnego nastroju wręcz nieuchronnie nasuwa mi się wspomnienie Roberta Frosta i najsłynniejszych wersetów amerykańskiego poety: The woods are lovely, dark and deep,/ But I have promises to keep/, And miles to go before I sleep.

A gdyby tak te lasy zastąpić krasnalami i potraktować całość jako niezłomne przyrzeczenie, że wolność tak ciężko wywalczona przez poprzednie pokolenia uznawana będzie za wartość wzniosłą i przede wszystkim kruchą – zanim elektroniczny, nieskazitelny świat znowu pogrąży się we śnie?

(Wybacz, drogi Marku, to jednak nie moja wina, że naszemu wspaniałemu spacerowi po mieście towarzyszy balast tych wszystkich myśli…)

              
Teilen

piątek, 10 czerwca 2016

Free Jazz z Wolfgangiem Templinem
„Do-da-tek! Do-da-tek!” Oczywiście to on był tym, który skandował to słowo, prosząc o bis na zakończenie koncertu w Vertigo. Najpopularniejszy klub jazzowy we Wrocławiu mieści się przy ulicy Oławskiej, dawnej Ohlauer Straße. I oczywiście to ja byłem tym, który przypomniał Wolfgangowi Templinowi o jego prośbie sprzed ponad dwudziestu lat: Chciał wtedy, bym zabrał go na berlińską Ohlauer Straße, gdzie znajdował się wówczas równie znany, co otoczony ponurą sławą Kit Kat Club. Prośbę tę odrzuciłem, a urodzonego w 1948 roku „Wilczka”, jak nazywają go przyjaciele z NRD-owskiej opozycji, nie widziałem potem przez wiele lat (Wolf, skrócona forma imienia Wolfgang, to w języku niemieckim „wilk”. Słowo „Wölfchen” użyte tutaj jako przydomek jest jej zdrobnieniem – przyp. tłum.). Od 2010 do 2013 roku Wolfgang Templin mieszkał ze swoją żoną Christiane w Warszawie, gdzie kierował biurem związanej z „Zielonymi” Fundacji im. Heinricha Bölla. Teraz obydwoje znowu odwiedzają Wrocław. Ten NRD-owski obrońca praw obywatelskich, swojego czasu w znacznym stopniu nacechowany przez polską opozycję, często gości w tym mieście, uczestnicząc w panelach dyskusyjnych. I tak oto się tutaj spotykamy, natychmiast podejmując wszystkie możliwe wątki i debaty, zupełnie, jakby od naszego ostatniego spotkania dzielił nas zaledwie jeden dzień.

I chociaż ten niegdysiejszy brodacz o wyglądzie buntownika sprawia dziś – przynajmniej wyglądem – wrażenie raczej niegroźnego, poczciwego emeryta, to jednak on właśnie jest tym, który swoimi okrzykami (ku zdumieniu publiczności o raczej nie-jazzowych nawykach) wymusza na jazzowym trio jeszcze jeden kawałek Milesa Davisa, a potem fantastyczne gitarowe solo.


Gitarzysta dołącza potem do naszego trio przy stoliku: Państwo pozwolą, Kamil Abt. Urodzony w 1981 roku we Wrocławiu, jeszcze jako dziecko wyemigrował z rodzicami do dalekiej Australii, potem uczył się w Tokio japońskiego, skończył politologię i jeszcze inny poważny kierunek, ale od trzech lat znów mieszka w swoim rodzinnym mieście, całym sercem oddając się swej życiowej pasji – jazzowi. Te dodatkowe informacje nie pochodzą jednak od niego samego, lecz od jego – słusznie zresztą – dumnych rodziców z Adelaide, którzy też akurat są we Wrocławiu. Ich oczywiście „Wölfchen” również zwabia do naszego stolika – posługując się owym kunsztem, który niegdyś wzbudzał wyjątkową podejrzliwość służb „Stasi”: oto bowiem ktoś, kto potrafi komunikować, a nie monologizować, kto bez strachu uprawia prawdziwy networking (nawet jeśli wtedy to okropne nerdowskie słowo jeszcze nawet nie istniało).

Zdjęcia z tamtego wieczoru są, jak na dobrą zabawę przystało, trochę niewyraźne, ale w swej estetyce blue note jak najbardziej oddają aurę wolnego ducha jazzu.


Wolfgang Templin, zasypując rodzinę muzyka pytaniami, pozostaje wszelako tak skromny w odniesieniu do własnej osoby, że pomiędzy kolejnymi kolejkami zamawianych piw dyskretnie dorzucam parę informacji na jego temat. NRD-owski dysydent i w 1986 roku założyciel wschodnioberlińskiej „Inicjatywy na rzecz Pokoju i Praw Człowieka”, która – w odróżnieniu od innych, raczej typowo-wschodnioniemiecko-koniecznie-protestanckich mikro-ugrupowań – opowiadała się także za możliwością opuszczenia NRD „zamiast reformowania tamtejszego socjalizmu”. A kto zawczasu wybił mu z głowy te reformatorsko-marksistowskie bzdury? – Polacy. Wizyty w Warszawie i Wrocławiu, kontakty z działaczami „Solidarności“, „Solidarności Walczącej“, „Pomarańczowej Alternatywy“ i przede wszystkim ruchu „Wolność i Pokój”, który podejmował także wątki zachodniej kultury alternatywnej.

Ergo: Zupełne przeciwieństwo monotematycznego weterana i do tego tak skromny, że nie sposób przemilczeć tu jeszcze jednego faktu: W 2010 roku w berlińskim Reichstagu Bronisław Komorowski, ówczesny prezydent Polski, odznaczył Wolfganga Templina medalem Europejskiego Centrum Solidarności w podziękowaniu za jego wsparcie dla tego ruchu.

„Ach”, mówi Wölfchen niemalże w geście obronnym, wzrusza wąskimi ramionami, o mało co nie przewracając przy tym piwa, ale jego sprytne, bystre oczka dają jednocześnie do zrozumienia, że ten wieczór sprawia mu ogromną radość: ze wschodniego Berlina przez Wrocław do Australii i z powrotem. Take the A-train, dude! Nawiasem mówiąc, Wolfgang Templin pracuje akurat nad biografią Piłsudskiego – między innymi również po to, by utrzeć nosa lewicowej ignorancji, a prawicowej instrumentalizacji niegdysiejszego marszałka przeciwstawić wnikliwą analizę historyczną. (Czego zapewne on sam aż tak górnolotnie by nie ujął.)



Północ we wrocławskim Vertigo: Kamil Abt sięga po futerał gitary, żona Wölfchen idzie na jeszcze jednego papierosa, a laureat medalu otrzymanego z prezydenckich rąk rzuca jeszcze jedno sympatyczne „ach”, by zaraz potem zamówić dla nas ostatnią kolejkę.
Teilen

środa, 8 czerwca 2016

Refleksje poweekendowe

"Co za dzień!”, powiedziała mi w sobotę jedna z moich wrocławskich znajomych. Tak jak dla mnie 19 maja 1989 roku – dzień wyjazdu naszej rodziny z NRD – jest prawie jak samo ważny jak urodziny, tak dla niej datą równie szczególną jest 4 czerwca 1989 roku: w Polsce odbyły się wtedy pierwsze (wówczas jeszcze połowicznie) wolne wybory. Nawet jeżeli prawicowi ideolodzy od dawna usiłują umniejszać znaczenie tej tak ważnej cezury, opatrując ją purystycznym piętnem rzekomej „niekonsekwencji”, albo wręcz wymazywać ją z pamięci narodowej – to jednak dla milionów ludzi nie tylko w Polsce, lecz także w całej Europie Środkowej i Wschodniej dzień ten okazał się być najpiękniejszym dniem w ich życiu. Jakież to wspaniałe wspomnienie: Ludzie wyszli wówczas na ulice nie po to, by uczestniczyć w jakiejś nudnej państwowej uroczystości, ani by chyłkiem dołączyć do marszu protestacyjnego, tylko mrużąc oczy w słońcu, ruszyli z podniesioną głową do urn wyborczych, które – po raz pierwszy w ich życiu – miały jakieś znaczenie i dawały szansę na przegłosowanie komunistycznych uzurpatorów. (Refleksja niemal terapeutyczna: Jak bardzo chorzy muszą być rewizjoniści historii, żeby marginalizować ten dzień tak kluczowy również w aspekcie psychologicznym?)

Moja znajoma, wówczas studentka przebywająca na stypendium w Berlinie wschodnim, szła pieszo ze swojego akademika przy Franz-Mehring-Platz – naprzeciwko którego mieściła się redakcja Neues Deutschland, niegdysiejszego organu propagandowego SED, rządzącej partii komunistycznej, a dziś rzekomo „lewicowego dziennika” – na Alexanderplatz. Na jego obrzeżach, przy Karl-Liebknecht-Straße, znajdował się Instytut Polski. (Dokładnie na tej samej ulicy kilka miesięcy później uczestnicy jesiennej demonstracji skandowali „Wir sind das Volk!" – „To my jesteśmy narodem!”) Tego samego dnia, 4 czerwca 1989 roku miała też miejsce masowa rzeź studentów protestujących na placu Tiananmen. I podczas gdy w miniony weekend setki tysięcy mieszkańców Hongkongu czciło pamięć pomordowanych, znalazła się tam również zgraja narodowo-prawicowych „patriotów”, która usiłowała zakłócić uroczystość parolami, że Hongkong powinien raczej zająć się kwestią swojej „tożsamości” niż opłakiwać „poniekąd-marksistowskich studentów”. Ech, ów pozbawiony empatii obłęd zupełnie oderwanych od rzeczywistości oszołomów… wszędzie na świecie jest taki sam.

Jednak tę czterdziestoparolatkę z Wrocławia wyobrażam sobie jako jeszcze bardzo młodą dziewczynę przemierzającą w tamten letni dzień przed 27 laty wciąż jeszcze uśpiony w stagnacji, świecący pustkami Berlin wschodni, „stolicę NRD”. Szła ku wolności, ku nowemu życiu opartemu na prawie do samostanowienia. 

Takie historie i biografie są zbyt cenne i wartościowe, by je zaniedbywać lub marginalizować.


Teilen

sobota, 4 czerwca 2016

Jakież to przyjemne (a zarazem irytujące), że każdy nowy wpis na blogu w ciągu paru sekund aktywuje za każdym razem dokładnie 142 istoty (ludzi? roboty? afirmujące trolle? najwierniejszych fanów Marko Martina?), pociągając za sobą tyle samo udostępnień tekstu na Facebooku. Właśnie dlatego przyszedł czas na zaspokojenie tęsknoty za realnym światem. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu: Czytelnikom dziennika DIE WELT próbuję w tym eseju pokazać, dlaczego współczesny, nienegujący swojej przeszłości Wrocław tak bardzo mnie inspiruje i dlaczego akurat to miasto jest promykiem nadziei na kontynencie, który obecnie zdaje się coraz głębiej pogrążać w odmętach „tożsamościowego” fermentu.

Breslau, Stadt der subversiven Zwerge
Der derzeitige Stadtschreiber Breslaus, unser Autor Marko Martin, ist fasziniert vom vitalen Geist dieser alten Metropole. Selbst randalierende, besoffene Rechtsradikale sind keine Gefahr.
››› pełna treść artykułu

PS: Polskie tłumaczenie tego wpisu na blogu nie obejmuje przekładu treści eseju. Zakład, że pomimo to 127 abonentów tej wersji językowej i tak znowu go udostępni? (Och, cyfrowa współczesności, dlaczego tak często przywodzisz mi na myśl minioną epokę komunistyczną?)
Teilen

piątek, 3 czerwca 2016

Julio Iglesias in town
W jednym ze wspaniałych wierszy w „Panu Cogito” Zbigniewa Herberta znalazł się taki oto hymn pochwalny na cześć szlagierowych gwiazd: "dzięki nim/ odgaduje bezbłędnie/ daty swego życia/ na jego straży/ stoją Dalida/ Halina Kunicka/ Irena Santor/ dobre wróżki/ dzięki nim/ tyrania/ upiększona/ została/ piosenkami/ należało się im/ słowo dziękuję/ czułe miejsce/ w pamięci/ wspólne imię/ na kamiennej tablicy/ znojnego żywota"

Tym razem nie była to kamienna tablica lecz zwyczajny słup ogłoszeniowy. Odkryłem na nim przypadkiem plakat reklamujący polskie tournée Julio Iglesiasa i jego koncert we Wrocławiu 2 czerwca.



Słup z wizerunkiem ponadczasowo ufryzowanego, uśmiechniętego piosenkarza stoi na placu Kościuszki, który jakiś szczególnie natchniony miłośnik tego miasta przyrównał niegdyś do paryskiego Place Vendôme. Porównania takie spotyka przeważnie taki sam los: natychmiast odwracają się na niekorzyść miejsca, z którego pochodzi porównujący, podczas gdy nie grozi to fantazjom (a tym bardziej wspomnieniom pojawiającym się na zasadzie luźnych skojarzeń). Tak więc Julio Iglesias. A dokładniej rzecz ujmując: Julio Iglesias i Wschód Przed’89. Stoję sobie, zapominając o szumie samochodów i tramwajów mknących ulicą Świdnicką, i wyobrażam sobie, że niegdyś polskie kobiety (w typie mamusiek albo teściowych) tak samo zachwycały się tym Hiszpanem jak ich wschodnioniemieckie czy radzieckie rówieśniczki. I że ich mężowie – od Wittenbergi po Władywostok, nierzadko przemieniający się stopniowo w typ wąsato-brzuchatego miśka – na widok wymuskanego przystojniaka mrukliwie przebąkiwali, że taki piękniś nic tylko nucący łagodnym głosem o amorach i tak jest prawdopodobnie gejem. (Czyż tak nie było, drogie Panie, które wspominając dawne czasy, tłumnie poszłyście na czwartkowy koncert? Ja sam nie mogłem się o tym przekonać, bo jako pisarz miejski, którego rezydencja została szumnie zainaugurowana, dowiaduję się – albo i nie – o tutejszych wydarzeniach kulturalnych głównie za pośrednictwem polskojęzycznych stron internetowych. A zatem – bez specjalnych przywilejów i w pełni demokratycznie.)

Powróćmy jednak do głównego wątku: Ubóstwiany Julio Iglesias, który paroma minutami śpiewu pomagał na chwilę zapominać o braku lokalnej, męskiej elegancji, należał do gwiazd pierwszej ligi. W przeciwieństwie do – moja karuzela wspomnień kręci się dalej – dziś już leciwego Włocha Ricardo Fogliego, który zdołał wylansować zaledwie jeden hit. W 2008 roku, w mroźną sylwestrową noc usłyszałem go na żywo w Odessie, u szczytu rozsławionych przez Eisensteina Schodów Potiomkinowskich. Przy wtórze zachwyconych, czerwononosych Nataszek opatulonych w futra odśpiewał tam swoją „Storie di tutti i giorni". Potem jednak nie miał już do zaoferowania nic swojego, więc przez trzaskający mikrofon zaanonsował „now very famous England Song", ograniczając się wszelako do pierwszych akordów „Help” – przypuszczalnie z obawy przez tantiemożerczymi adwokatami Paula McCartneya, których zmysłu tropicielskiego nie powstydziłby się chyba nawet sam Joseph McCarthy. (Ha ha) 

Bailando, bailando... To już jednak wielki hit Enrique, czyli Iglesiasa-juniora. Grupa, z którą go nagrał, pochodzi z Kuby i nazywa się "Gente de Zona", czyli dosłownie „Ludzie Strefy”.

I tym samym znowu – wciąż stojąc na skąpanym w południowym słońcu Placu Kościuszki – powraca echo pięknych wersetów Herbertowskiego wiersza. Z jakąż bowiem pasją hawańscy chicas i chicos wyśpiewywali refren, konspiracyjnie mrugając do mnie przy słowach no puedo más. Niuans postrzegania rozpaczy, dramatu ukształtowanego przez dyktaturę: Tam gdzie Iglesias-junior śpiewał o emocjonalnych perypetiach, młodzi półbogowie i półboginie z Hawany przekornie oznajmiali „ja już nie mogę”, deklarując zmęczenie stetryczałym, ale i wciąż złowieszczo silnym reżimem, który obok typowych plakatów Che Guevary kazał okraszać ściany domów władczym sloganem Fidela: „Można coraz więcej”. Guzik prawda! Nie! No puedo más …



„A więc pozwalają już sobie na takie aluzje? To wspaniale, co za odwaga…”

mówi Mario Vargas Llosa, mieszkający w Madrycie peruwiański noblista i (obok Alberta Camus) mój idol od niepamiętnych czasów – idol przede wszystkim dlatego, że ów eseista i powieściopisarz o klarownych poglądach politycznych i dionizyjskim wyrazie literackim nie ma w sobie ani cienia posągowej pretensjonalności. Nasze ponowne spotkanie w Madrycie przed trzema miesiącami przebiegło równie serdecznie i naturalnie jak wszystkie inne w Berlinie czy w Meksyku. „Ha, a więc na Kubie śpiewają piosenkę Enrique w taki sposób!” cieszy się zdeklarowany przeciwnik totalizmu, którego na początku lat siedemdziesiątych nie kto inny jak sam Fidel Castro pogardliwie nazwał „gusano”, czy „robalem”. Mario Vargas Llosa zerka przy tym na zdjęcie w ramce ukazujące matkę Enrique, Isabel Preysler – słynną eks-modelkę o bujnym życiorysie, która od roku dzieli życie z peruwiańskim noblistą. Siedzimy sobie zatem w madryckiej willi należącej do byłej żony Julio Iglesiasa, obecnym lokum Vargasa Llosy, za płotem siedzą niezmordowani paparazzi, a my gawędzimy o … Herbertowskim charakterze wielu szlagierów, które przynajmniej trochę osładzają życie tam, gdzie rządzili bądź rządzą tyrani.




Potem zaś, w barach i nocnych klubach dzielnicy Chueca napotykam Latynosów, którzy uciekli z Castrowskiej Kuby lub z równie spustoszonej socjalistyczną gospodarką Wenezueli: "Que, ty znasz Mario Vargasa Llosę, verdad? Tego nowego amanta matki Enrique Iglesiasa?"

Ech, ta dola powieściopisarza i noblisty – myślę sobie, odwracając wzrok od plakatu dawno już porzuconego przez nią Julio: Być zapamiętanym przede wszystkim w roli leciwego kochanka (albo eksa) nie najmłodszej już zresztą matki gwiazdora estrady? Niezupełnie. Bo przy kolejnych fundowanych wzajemnie drinkach i piwach w końcu sypią się tytuły (oraz odwołania do treści) tak wspaniałych powieści Super-Mario, jak przesycona erotyzmem „Pochwały macochy” czy „Pantaleon i wizytanki”.

Tymczasem tutaj – ostatnie skojarzenie wiedzie mnie z powrotem do Wrocławia – jak najbardziej może się zdarzyć, że ktoś po północy postawi nam piwo albo zaprosi na papierosa, gdy z pewną dozą erudycji wypowiemy się pochlebnie o tutejszych czarodziejach. Herbert, Miłosz, Różewicz… Zwłaszcza Czesław Miłosz: ten sceptyczny wierzący, wróg dyktatury i autor wysmakowanych erotyków. Właśnie taka mieszanka, jak przypuszczam, bywa chyba ceniona i celebrowana głównie przez katolików – od Hawany/ Limy/ Madrytu po Warszawę/ Kraków i Wrocław. A zatem vamos! Mam nadzieję, że zobaczyliście wspaniały koncert w Hali Stulecia. Amor-Amor, puedo más, bailando …
Teilen