wtorek, 14 czerwca 2016

Wrocławskie krasnale: PR czy pamiątka pewnej dywersji?
Wszystkie tu są i mają w sobie wszystko – realność, wirtualność, filigranowość, urok i blask letniego słońca:

Aż 396 krasnali z brązu siedzi/ czai się/ patrzy/ wspina się/ wyczekuje/ pyka fajkę/ rozmyśla/ obserwuje w niemalże wszystkich zakątkach tego miasta. Pozostaje tylko spekulować, na ile te skrzaty przyczyniły się do przyznania Wrocławiowi tytułu Europejskiej Stolicy Kultury: Zapewne bardzo.


Turyści wprost nie potrafią od tej atrakcji oderwać oczu, natomiast wrocławianie są – i to słusznie – dumni z nowego, a zarazem niezwykle popularnego symbolu miasta, który nie ma nic wspólnego ze sztywnym patosem ani statycznością monumentalnej architektury. Do tego zaś ogromne zainteresowanie mediów z całego świata: Niedawno ukazał się nawet całostronicowy artykuł w najbardziej renomowanym dzienniku japońskim – opowiada Marek Miklaszewski. Ten trzydziestojednolatek, sprawiający podobnie jak wielu z jego generacji wrażenie uprzejmego twardziela, wie faktycznie wszystko o genezie tej popularyzacji, sam bowiem wniósł w nią decydujący wkład, był jej współinicjatorem i od tamtego czasu bardzo zręcznie ją promuje. Przed sklepem pamiątkowym w przestronnym gmachu ratusza pokazuje mi krasnoludkowy plan miasta, którego jest współautorem. Na mapie widnieją lokalizacje i imiona 212 skrzatów od „Życzliwka” po „Ogorzałka i Opitka”.


Marka, podobnie jak wielu innych z jego zdygitalizowanego pokolenia, nie naznaczył jeszcze ząb cnót wtórnych takich jak ironia, świadomość ambiwalencji i nadmierna skłonność do zadumy. Podczas naszej wycieczki śladami krasnali chyba prawie nie zauważa mojego sceptycyzmu. Zamiast tego cieszy się mą radością, gdy z entuzjazmem mówi mi o nowej krasnoludkowej aplikacji w smartfonie – swoistej wtyczce kontaktowej do smerfowego świata. I przy tym zdaje się nie słyszeć moich pytań o ewidentną spuściznę opozycyjnej „Pomarańczowej Alternatywy”, która w latach osiemdziesiątych stworzyła przecież te krasnale jako instrument dywersji skutecznie obezwładniający organy represyjne władz komunistycznych. Albo może raczej (i uczciwiej rzecz ujmując): Marek bardzo dobrze słyszy moje pytania i szybko odpowiada na nie w sposób, który trochę przypomina mi niemiecki slogan reklamujący czekoladę Rittersport: quadratisch-praktisch-gut, czyli kwadratowo-praktycznie-dobrze. Popatrz, to jest nowy, wielojęzyczny (również zainicjowany przeze mnie) przewodnik turystyczny po Wrocławiu, gdzie jest także wzmianka o opozycyjnej genezie krasnali. Więcej informacji na ten temat może udzielić Waldemar Fydrych alias „Major“, który obecnie mieszka w Warszawie, a wtedy był kreatywnym przywódcą „Pomarańczowej Alternatywy” i organizował krasnalowe happeningi doprowadzające reżim Jaruzelskiego do białej gorączki. I jeszcze coś: Przed paroma laty pomiędzy miastem a Majorem, który obawiał się ahistorycznego przesłodzenia tych coraz bardziej komercjalizowanych skrzatów, zrodził się spór. W międzyczasie jednak konflikt ponoć już ucichł. Jeśli chciałbym przypadkiem zadzwonić do Majora, to proszę bardzo, oto jego numer …


Czy zatem nie było to trochę wredne z mojej strony, że początkowo obserwowałem sympatycznego i zaangażowanego Marka w zgoła nieufny sposób, a do tego stawiałem mu podchwytliwe pytania o jego rodzinne korzenie? Bynajmniej: Dzięki temu dowiedziałem się, że nie mam przed sobą wyrachowanego potomka dawnej nomenklatury z zimną krwią knującego komercyjne … skarlenie tych niegdyś tak bardzo krnąbrnych krasnali. (Wręcz przeciwnie: To właśnie Marek, pochodzący z kulturalnej rodziny z doświadczeniem emigracyjnym i solidarnościowym, wręcza mi to trójjęzyczne, obecnie de facto wyprzedane albumowe tomisko o cywilnym heroizmie „Pomarańczowej Alternatywy” i jej niezmordowanym poczuciu humoru przeciwstawianym równie drętwym co skorym do przemocy władzom państwowym. Ale z drugiej strony: Przecież to nie moja – ani też nie Marka – wina, że przy tym całym dygitalnym „usieciowieniu” jego pokolenie niemalże zatraciło wszelki zmysł wyczuwania psychologicznych konstelacji i niejednoznaczności. What the hell you talk about, mógłby się zapytać, gdyby nie był tak dobrze wychowany. Wtedy bym mu pewnie odpowiedział.)

Im dłużej trwa nasz spacer z Rynku nad Odrę, a potem dalej do starych pracowni, gdzie powstają krasnale, tym bardziej Marek przypomina mi Gaela Garcię Bernala w jego roli w chilijskim filmie fabularnym No!. Jest to historia raczej apolitycznego speca od reklamy, który w 1988 roku zdołał rozkręcić zwycięską kampanię przeciw Pinochetowi, wykorzystując przy tym najnowsze wówczas triki medialne i nie słuchają folklorystycznych sugestii starszych opozycjonistów.

Ale czy to porównanie wystarczy? To, czego brakuje mi w tym całym szumie medialnym wokół krasnali (i to znowu nie wina Marka), to wspomnienie hardego uśmiechu generacji rodziców i dziadków, których niepokorność, luz i opanowanie były jednak inne niż dzisiejsze bycie cool. To, czego mi brakuje, to nie elektroniczne linki, lecz myślowe skojarzenia z zagrożeniami teraźniejszości, w której znowu patos karmiony rządzą władzy usiłuje besztać cywilną ironię. Nawet jeśli oferta tutejszych sklepów z pamiątkami jest pięknie zaaranżowana i kupić w nich można wszystko, czego tylko dusza zapragnie: od krasnalowych T-shirtów przez krasnalowe zapalniczki/ talerzyki/ kubki/ kalendarze po krasnalowe ołówki – to czy nie mogłoby to być kapeńkę mniej słodko-urocze?

Niewykluczone, że Marek Miklaszewski jednak wychwytuje coś z mojego burkliwego monologu wewnętrznego i może właśnie dlatego prowadzi mnie do sklepu z pamiątkami, gdzie za ladą stoi Paulina Mróz. Wdzięk Miss Wrocławia 2012 przepłasza wszelki sceptycyzm.


Albo też go neutralizuje, gdy robimy sobie wspólne zdjęcie. Paulina i Marek wyjaśniają mi po angielsku znaczenie polskiego słowa „mróz”: frost. A w obliczu takiej dozy pozytywnego nastroju wręcz nieuchronnie nasuwa mi się wspomnienie Roberta Frosta i najsłynniejszych wersetów amerykańskiego poety: The woods are lovely, dark and deep,/ But I have promises to keep/, And miles to go before I sleep.

A gdyby tak te lasy zastąpić krasnalami i potraktować całość jako niezłomne przyrzeczenie, że wolność tak ciężko wywalczona przez poprzednie pokolenia uznawana będzie za wartość wzniosłą i przede wszystkim kruchą – zanim elektroniczny, nieskazitelny świat znowu pogrąży się we śnie?

(Wybacz, drogi Marku, to jednak nie moja wina, że naszemu wspaniałemu spacerowi po mieście towarzyszy balast tych wszystkich myśli…)

              
Teilen

piątek, 10 czerwca 2016

Free Jazz z Wolfgangiem Templinem
„Do-da-tek! Do-da-tek!” Oczywiście to on był tym, który skandował to słowo, prosząc o bis na zakończenie koncertu w Vertigo. Najpopularniejszy klub jazzowy we Wrocławiu mieści się przy ulicy Oławskiej, dawnej Ohlauer Straße. I oczywiście to ja byłem tym, który przypomniał Wolfgangowi Templinowi o jego prośbie sprzed ponad dwudziestu lat: Chciał wtedy, bym zabrał go na berlińską Ohlauer Straße, gdzie znajdował się wówczas równie znany, co otoczony ponurą sławą Kit Kat Club. Prośbę tę odrzuciłem, a urodzonego w 1948 roku „Wilczka”, jak nazywają go przyjaciele z NRD-owskiej opozycji, nie widziałem potem przez wiele lat (Wolf, skrócona forma imienia Wolfgang, to w języku niemieckim „wilk”. Słowo „Wölfchen” użyte tutaj jako przydomek jest jej zdrobnieniem – przyp. tłum.). Od 2010 do 2013 roku Wolfgang Templin mieszkał ze swoją żoną Christiane w Warszawie, gdzie kierował biurem związanej z „Zielonymi” Fundacji im. Heinricha Bölla. Teraz obydwoje znowu odwiedzają Wrocław. Ten NRD-owski obrońca praw obywatelskich, swojego czasu w znacznym stopniu nacechowany przez polską opozycję, często gości w tym mieście, uczestnicząc w panelach dyskusyjnych. I tak oto się tutaj spotykamy, natychmiast podejmując wszystkie możliwe wątki i debaty, zupełnie, jakby od naszego ostatniego spotkania dzielił nas zaledwie jeden dzień.

I chociaż ten niegdysiejszy brodacz o wyglądzie buntownika sprawia dziś – przynajmniej wyglądem – wrażenie raczej niegroźnego, poczciwego emeryta, to jednak on właśnie jest tym, który swoimi okrzykami (ku zdumieniu publiczności o raczej nie-jazzowych nawykach) wymusza na jazzowym trio jeszcze jeden kawałek Milesa Davisa, a potem fantastyczne gitarowe solo.


Gitarzysta dołącza potem do naszego trio przy stoliku: Państwo pozwolą, Kamil Abt. Urodzony w 1981 roku we Wrocławiu, jeszcze jako dziecko wyemigrował z rodzicami do dalekiej Australii, potem uczył się w Tokio japońskiego, skończył politologię i jeszcze inny poważny kierunek, ale od trzech lat znów mieszka w swoim rodzinnym mieście, całym sercem oddając się swej życiowej pasji – jazzowi. Te dodatkowe informacje nie pochodzą jednak od niego samego, lecz od jego – słusznie zresztą – dumnych rodziców z Adelaide, którzy też akurat są we Wrocławiu. Ich oczywiście „Wölfchen” również zwabia do naszego stolika – posługując się owym kunsztem, który niegdyś wzbudzał wyjątkową podejrzliwość służb „Stasi”: oto bowiem ktoś, kto potrafi komunikować, a nie monologizować, kto bez strachu uprawia prawdziwy networking (nawet jeśli wtedy to okropne nerdowskie słowo jeszcze nawet nie istniało).

Zdjęcia z tamtego wieczoru są, jak na dobrą zabawę przystało, trochę niewyraźne, ale w swej estetyce blue note jak najbardziej oddają aurę wolnego ducha jazzu.


Wolfgang Templin, zasypując rodzinę muzyka pytaniami, pozostaje wszelako tak skromny w odniesieniu do własnej osoby, że pomiędzy kolejnymi kolejkami zamawianych piw dyskretnie dorzucam parę informacji na jego temat. NRD-owski dysydent i w 1986 roku założyciel wschodnioberlińskiej „Inicjatywy na rzecz Pokoju i Praw Człowieka”, która – w odróżnieniu od innych, raczej typowo-wschodnioniemiecko-koniecznie-protestanckich mikro-ugrupowań – opowiadała się także za możliwością opuszczenia NRD „zamiast reformowania tamtejszego socjalizmu”. A kto zawczasu wybił mu z głowy te reformatorsko-marksistowskie bzdury? – Polacy. Wizyty w Warszawie i Wrocławiu, kontakty z działaczami „Solidarności“, „Solidarności Walczącej“, „Pomarańczowej Alternatywy“ i przede wszystkim ruchu „Wolność i Pokój”, który podejmował także wątki zachodniej kultury alternatywnej.

Ergo: Zupełne przeciwieństwo monotematycznego weterana i do tego tak skromny, że nie sposób przemilczeć tu jeszcze jednego faktu: W 2010 roku w berlińskim Reichstagu Bronisław Komorowski, ówczesny prezydent Polski, odznaczył Wolfganga Templina medalem Europejskiego Centrum Solidarności w podziękowaniu za jego wsparcie dla tego ruchu.

„Ach”, mówi Wölfchen niemalże w geście obronnym, wzrusza wąskimi ramionami, o mało co nie przewracając przy tym piwa, ale jego sprytne, bystre oczka dają jednocześnie do zrozumienia, że ten wieczór sprawia mu ogromną radość: ze wschodniego Berlina przez Wrocław do Australii i z powrotem. Take the A-train, dude! Nawiasem mówiąc, Wolfgang Templin pracuje akurat nad biografią Piłsudskiego – między innymi również po to, by utrzeć nosa lewicowej ignorancji, a prawicowej instrumentalizacji niegdysiejszego marszałka przeciwstawić wnikliwą analizę historyczną. (Czego zapewne on sam aż tak górnolotnie by nie ujął.)



Północ we wrocławskim Vertigo: Kamil Abt sięga po futerał gitary, żona Wölfchen idzie na jeszcze jednego papierosa, a laureat medalu otrzymanego z prezydenckich rąk rzuca jeszcze jedno sympatyczne „ach”, by zaraz potem zamówić dla nas ostatnią kolejkę.
Teilen

środa, 8 czerwca 2016

Refleksje poweekendowe

"Co za dzień!”, powiedziała mi w sobotę jedna z moich wrocławskich znajomych. Tak jak dla mnie 19 maja 1989 roku – dzień wyjazdu naszej rodziny z NRD – jest prawie jak samo ważny jak urodziny, tak dla niej datą równie szczególną jest 4 czerwca 1989 roku: w Polsce odbyły się wtedy pierwsze (wówczas jeszcze połowicznie) wolne wybory. Nawet jeżeli prawicowi ideolodzy od dawna usiłują umniejszać znaczenie tej tak ważnej cezury, opatrując ją purystycznym piętnem rzekomej „niekonsekwencji”, albo wręcz wymazywać ją z pamięci narodowej – to jednak dla milionów ludzi nie tylko w Polsce, lecz także w całej Europie Środkowej i Wschodniej dzień ten okazał się być najpiękniejszym dniem w ich życiu. Jakież to wspaniałe wspomnienie: Ludzie wyszli wówczas na ulice nie po to, by uczestniczyć w jakiejś nudnej państwowej uroczystości, ani by chyłkiem dołączyć do marszu protestacyjnego, tylko mrużąc oczy w słońcu, ruszyli z podniesioną głową do urn wyborczych, które – po raz pierwszy w ich życiu – miały jakieś znaczenie i dawały szansę na przegłosowanie komunistycznych uzurpatorów. (Refleksja niemal terapeutyczna: Jak bardzo chorzy muszą być rewizjoniści historii, żeby marginalizować ten dzień tak kluczowy również w aspekcie psychologicznym?)

Moja znajoma, wówczas studentka przebywająca na stypendium w Berlinie wschodnim, szła pieszo ze swojego akademika przy Franz-Mehring-Platz – naprzeciwko którego mieściła się redakcja Neues Deutschland, niegdysiejszego organu propagandowego SED, rządzącej partii komunistycznej, a dziś rzekomo „lewicowego dziennika” – na Alexanderplatz. Na jego obrzeżach, przy Karl-Liebknecht-Straße, znajdował się Instytut Polski. (Dokładnie na tej samej ulicy kilka miesięcy później uczestnicy jesiennej demonstracji skandowali „Wir sind das Volk!" – „To my jesteśmy narodem!”) Tego samego dnia, 4 czerwca 1989 roku miała też miejsce masowa rzeź studentów protestujących na placu Tiananmen. I podczas gdy w miniony weekend setki tysięcy mieszkańców Hongkongu czciło pamięć pomordowanych, znalazła się tam również zgraja narodowo-prawicowych „patriotów”, która usiłowała zakłócić uroczystość parolami, że Hongkong powinien raczej zająć się kwestią swojej „tożsamości” niż opłakiwać „poniekąd-marksistowskich studentów”. Ech, ów pozbawiony empatii obłęd zupełnie oderwanych od rzeczywistości oszołomów… wszędzie na świecie jest taki sam.

Jednak tę czterdziestoparolatkę z Wrocławia wyobrażam sobie jako jeszcze bardzo młodą dziewczynę przemierzającą w tamten letni dzień przed 27 laty wciąż jeszcze uśpiony w stagnacji, świecący pustkami Berlin wschodni, „stolicę NRD”. Szła ku wolności, ku nowemu życiu opartemu na prawie do samostanowienia. 

Takie historie i biografie są zbyt cenne i wartościowe, by je zaniedbywać lub marginalizować.


Teilen

sobota, 4 czerwca 2016

Jakież to przyjemne (a zarazem irytujące), że każdy nowy wpis na blogu w ciągu paru sekund aktywuje za każdym razem dokładnie 142 istoty (ludzi? roboty? afirmujące trolle? najwierniejszych fanów Marko Martina?), pociągając za sobą tyle samo udostępnień tekstu na Facebooku. Właśnie dlatego przyszedł czas na zaspokojenie tęsknoty za realnym światem. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu: Czytelnikom dziennika DIE WELT próbuję w tym eseju pokazać, dlaczego współczesny, nienegujący swojej przeszłości Wrocław tak bardzo mnie inspiruje i dlaczego akurat to miasto jest promykiem nadziei na kontynencie, który obecnie zdaje się coraz głębiej pogrążać w odmętach „tożsamościowego” fermentu.

Breslau, Stadt der subversiven Zwerge
Der derzeitige Stadtschreiber Breslaus, unser Autor Marko Martin, ist fasziniert vom vitalen Geist dieser alten Metropole. Selbst randalierende, besoffene Rechtsradikale sind keine Gefahr.
››› pełna treść artykułu

PS: Polskie tłumaczenie tego wpisu na blogu nie obejmuje przekładu treści eseju. Zakład, że pomimo to 127 abonentów tej wersji językowej i tak znowu go udostępni? (Och, cyfrowa współczesności, dlaczego tak często przywodzisz mi na myśl minioną epokę komunistyczną?)
Teilen

piątek, 3 czerwca 2016

Julio Iglesias in town
W jednym ze wspaniałych wierszy w „Panu Cogito” Zbigniewa Herberta znalazł się taki oto hymn pochwalny na cześć szlagierowych gwiazd: "dzięki nim/ odgaduje bezbłędnie/ daty swego życia/ na jego straży/ stoją Dalida/ Halina Kunicka/ Irena Santor/ dobre wróżki/ dzięki nim/ tyrania/ upiększona/ została/ piosenkami/ należało się im/ słowo dziękuję/ czułe miejsce/ w pamięci/ wspólne imię/ na kamiennej tablicy/ znojnego żywota"

Tym razem nie była to kamienna tablica lecz zwyczajny słup ogłoszeniowy. Odkryłem na nim przypadkiem plakat reklamujący polskie tournée Julio Iglesiasa i jego koncert we Wrocławiu 2 czerwca.



Słup z wizerunkiem ponadczasowo ufryzowanego, uśmiechniętego piosenkarza stoi na placu Kościuszki, który jakiś szczególnie natchniony miłośnik tego miasta przyrównał niegdyś do paryskiego Place Vendôme. Porównania takie spotyka przeważnie taki sam los: natychmiast odwracają się na niekorzyść miejsca, z którego pochodzi porównujący, podczas gdy nie grozi to fantazjom (a tym bardziej wspomnieniom pojawiającym się na zasadzie luźnych skojarzeń). Tak więc Julio Iglesias. A dokładniej rzecz ujmując: Julio Iglesias i Wschód Przed’89. Stoję sobie, zapominając o szumie samochodów i tramwajów mknących ulicą Świdnicką, i wyobrażam sobie, że niegdyś polskie kobiety (w typie mamusiek albo teściowych) tak samo zachwycały się tym Hiszpanem jak ich wschodnioniemieckie czy radzieckie rówieśniczki. I że ich mężowie – od Wittenbergi po Władywostok, nierzadko przemieniający się stopniowo w typ wąsato-brzuchatego miśka – na widok wymuskanego przystojniaka mrukliwie przebąkiwali, że taki piękniś nic tylko nucący łagodnym głosem o amorach i tak jest prawdopodobnie gejem. (Czyż tak nie było, drogie Panie, które wspominając dawne czasy, tłumnie poszłyście na czwartkowy koncert? Ja sam nie mogłem się o tym przekonać, bo jako pisarz miejski, którego rezydencja została szumnie zainaugurowana, dowiaduję się – albo i nie – o tutejszych wydarzeniach kulturalnych głównie za pośrednictwem polskojęzycznych stron internetowych. A zatem – bez specjalnych przywilejów i w pełni demokratycznie.)

Powróćmy jednak do głównego wątku: Ubóstwiany Julio Iglesias, który paroma minutami śpiewu pomagał na chwilę zapominać o braku lokalnej, męskiej elegancji, należał do gwiazd pierwszej ligi. W przeciwieństwie do – moja karuzela wspomnień kręci się dalej – dziś już leciwego Włocha Ricardo Fogliego, który zdołał wylansować zaledwie jeden hit. W 2008 roku, w mroźną sylwestrową noc usłyszałem go na żywo w Odessie, u szczytu rozsławionych przez Eisensteina Schodów Potiomkinowskich. Przy wtórze zachwyconych, czerwononosych Nataszek opatulonych w futra odśpiewał tam swoją „Storie di tutti i giorni". Potem jednak nie miał już do zaoferowania nic swojego, więc przez trzaskający mikrofon zaanonsował „now very famous England Song", ograniczając się wszelako do pierwszych akordów „Help” – przypuszczalnie z obawy przez tantiemożerczymi adwokatami Paula McCartneya, których zmysłu tropicielskiego nie powstydziłby się chyba nawet sam Joseph McCarthy. (Ha ha) 

Bailando, bailando... To już jednak wielki hit Enrique, czyli Iglesiasa-juniora. Grupa, z którą go nagrał, pochodzi z Kuby i nazywa się "Gente de Zona", czyli dosłownie „Ludzie Strefy”.

I tym samym znowu – wciąż stojąc na skąpanym w południowym słońcu Placu Kościuszki – powraca echo pięknych wersetów Herbertowskiego wiersza. Z jakąż bowiem pasją hawańscy chicas i chicos wyśpiewywali refren, konspiracyjnie mrugając do mnie przy słowach no puedo más. Niuans postrzegania rozpaczy, dramatu ukształtowanego przez dyktaturę: Tam gdzie Iglesias-junior śpiewał o emocjonalnych perypetiach, młodzi półbogowie i półboginie z Hawany przekornie oznajmiali „ja już nie mogę”, deklarując zmęczenie stetryczałym, ale i wciąż złowieszczo silnym reżimem, który obok typowych plakatów Che Guevary kazał okraszać ściany domów władczym sloganem Fidela: „Można coraz więcej”. Guzik prawda! Nie! No puedo más …



„A więc pozwalają już sobie na takie aluzje? To wspaniale, co za odwaga…”

mówi Mario Vargas Llosa, mieszkający w Madrycie peruwiański noblista i (obok Alberta Camus) mój idol od niepamiętnych czasów – idol przede wszystkim dlatego, że ów eseista i powieściopisarz o klarownych poglądach politycznych i dionizyjskim wyrazie literackim nie ma w sobie ani cienia posągowej pretensjonalności. Nasze ponowne spotkanie w Madrycie przed trzema miesiącami przebiegło równie serdecznie i naturalnie jak wszystkie inne w Berlinie czy w Meksyku. „Ha, a więc na Kubie śpiewają piosenkę Enrique w taki sposób!” cieszy się zdeklarowany przeciwnik totalizmu, którego na początku lat siedemdziesiątych nie kto inny jak sam Fidel Castro pogardliwie nazwał „gusano”, czy „robalem”. Mario Vargas Llosa zerka przy tym na zdjęcie w ramce ukazujące matkę Enrique, Isabel Preysler – słynną eks-modelkę o bujnym życiorysie, która od roku dzieli życie z peruwiańskim noblistą. Siedzimy sobie zatem w madryckiej willi należącej do byłej żony Julio Iglesiasa, obecnym lokum Vargasa Llosy, za płotem siedzą niezmordowani paparazzi, a my gawędzimy o … Herbertowskim charakterze wielu szlagierów, które przynajmniej trochę osładzają życie tam, gdzie rządzili bądź rządzą tyrani.




Potem zaś, w barach i nocnych klubach dzielnicy Chueca napotykam Latynosów, którzy uciekli z Castrowskiej Kuby lub z równie spustoszonej socjalistyczną gospodarką Wenezueli: "Que, ty znasz Mario Vargasa Llosę, verdad? Tego nowego amanta matki Enrique Iglesiasa?"

Ech, ta dola powieściopisarza i noblisty – myślę sobie, odwracając wzrok od plakatu dawno już porzuconego przez nią Julio: Być zapamiętanym przede wszystkim w roli leciwego kochanka (albo eksa) nie najmłodszej już zresztą matki gwiazdora estrady? Niezupełnie. Bo przy kolejnych fundowanych wzajemnie drinkach i piwach w końcu sypią się tytuły (oraz odwołania do treści) tak wspaniałych powieści Super-Mario, jak przesycona erotyzmem „Pochwały macochy” czy „Pantaleon i wizytanki”.

Tymczasem tutaj – ostatnie skojarzenie wiedzie mnie z powrotem do Wrocławia – jak najbardziej może się zdarzyć, że ktoś po północy postawi nam piwo albo zaprosi na papierosa, gdy z pewną dozą erudycji wypowiemy się pochlebnie o tutejszych czarodziejach. Herbert, Miłosz, Różewicz… Zwłaszcza Czesław Miłosz: ten sceptyczny wierzący, wróg dyktatury i autor wysmakowanych erotyków. Właśnie taka mieszanka, jak przypuszczam, bywa chyba ceniona i celebrowana głównie przez katolików – od Hawany/ Limy/ Madrytu po Warszawę/ Kraków i Wrocław. A zatem vamos! Mam nadzieję, że zobaczyliście wspaniały koncert w Hali Stulecia. Amor-Amor, puedo más, bailando …
Teilen

niedziela, 29 maja 2016

Transgranicznie migawki z dnia powszedniego
Ten wstydliwie odwracany wzrok ludzi ze społecznych nizin – wizualny dowód wciąż ożywającej kwestii, ponadnarodowej i transgranicznej. Recepcja apartamentowca, w którym znajduje się moje stypendialne lokum, jest obsadzona przez całą dobę. Kontuar sięgający piersi, a za nim monitor i fotel. Siedzą w nim staruszkowie, siwowłosi mężczyźni i kobiety w wieku emerytalnym. Nie sprawiają wrażenia, jakby wysiadywali tu, bo w domu im nudno albo chcieliby – jak to niektórzy protekcjonalnie określają – „jeszcze coś w życiu zdziałać”. Zapomniani strażnicy tkwią za tym kontuarem dzień w dzień, noc w noc. Większość lokatorów, ludzi z całego świata, ekspatów, prawdopodobnie dobrze zarabiających gdzieś w branżach IT, komunikacji i tym podobnych ledwie ich zauważa albo nie widzi w ogóle. W tym samym budynku mieszka też paru Niemców i Polaków, którzy na weekend przeważnie wyjeżdżają do domu. Dzień w dzień, noc w noc mijają tych dziadków tak, jakby to były rzeczy, prześlizgując się po nich niewidzącym spojrzeniem. Podobnie zresztą, jak czynią wszyscy inni lokatorzy.

Pozornie wcale nie sprawia to wrażenia arogancji. Mieszkańcy domu pochłonięci są bowiem zwykle swoimi smartfonami, pchają designerskie wózki dziecięce albo taszczą torby z ekologiczną żywnością z pobliskich nobliwych delikatesów „Alma”. Są przypuszczalnie częścią owej nowej globalnej eko-burżuazji, wszędzie tak samo liberalnej, oświeconej i poliglotycznej. Krótko mówiąc: ludźmi, z którymi raczej degustowałoby się wino zamiast iść na piwo z tymi innymi, jednojęzycznymi. W tych innych bowiem wciąż jeszcze drzemać mogą bóg wie jakie resentymenty, co sprawia, że w zachodnich demokracjach od dawna już nie głosują tradycyjnie na lewicę lub ugrupowania konserwatywne, tylko przyklaskują narodowo-socjalistycznym populistom.

Tyle tylko, że ten dwupodział obrazu – z jednej strony światli luzacy, z drugiej spocony, prostoduszny lud – jest trochę nieostry: Bo czyż ci hipsterscy, 35-letni tatusiowie ze śmiesznymi bródkami na dziecinnych twarzach o charakterystycznym wyrazie (tak, tak, dokładnie ci w butach o szpiczastych czubkach, w wytaliowanych białych koszulach pod nienagannie skrojoną marynarką albo w śmiesznie zniewieściałych, sięgających uda, czarnych kubraczkach à la Czerwony Kapturek) w chwilach, gdy ich nikt nie widzi, też nie bywają pełni obaw o przyszłość, nie miewają napadów paniki przed upadkiem, przed tym, że nagle znajdą się na dnie? Nie mówiąc już o sinusoidach ust wszystkich nadopiekuńczych mamusiek, zatroskanych o swe ekologiczne potomstwo chowane na zbalansowanej diecie, ale przede wszystkim naznaczonych frustracjami tego rodzaju monogamii, która w naszych neo-purystycznych czasach wręcz doprasza się o drugiego Johna Updike’a, który umiałby te konwencje wykpić.

A tamci inni, na których społeczeństwo już postawiło kreskę? Także tu we Wrocławiu profilaktycznie odwracają wzrok, by przypadkiem nikt nie dostrzegł ich niezauważalności – zupełnie jak „mój” berliński listonosz, chudziutki człowieczyna w średnim wieku z prywatnej firmy PIN. W drzwiach mieszkania wręcza mi z płochliwym uśmiechem listy i paczki, by potem gdzie indziej dziwić się za każdym razem, że pozdrawiam go na ulicy, gdy mnie mija, zawzięcie pedałując na rowerze. Tak samo reagują staruszkowie w moim apartamentowcu: zdają się być permanentnie zaskoczeni, gdy wracając do domu (bo tylko wtedy widzę ich od przodu), mówię im dzień dobry albo dobranoc. Zupełnie się tego nie spodziewają. I chociaż mieszkam tu już od ponad miesiąca, początkowo zawsze odwracają wzrok.

Nie, żebym w tej całej historii był akurat tym dobrym. Bo czyż nieraz nie zdarzyło mi się witać ich tak jowialnie dlatego, że nad ranem paradowałem tamtędy wprawdzie przyzwoicie ubrany, ale w różnym towarzystwie i może chcąc sobie u tych staruszków zaskarbić coś w rodzaju eterycznej aprobaty – jakby coś takiego było faktycznie potrzebne? Kiedyś jedna z leciwych babć odpowiedziała mi dzień dobry-dzień dobry, jednak w tej rzekomej tubalności podwojonego pozdrowienia zdawało się też pobrzmiewać jeszcze coś innego, utartego: Przecież i tak nie jesteś jednym z nas, tylko raczej jednych z nich. I owszem, częściowo w sumie prawda. Mimo że mój prapradziadek zawsze chlubił się tym, że osobiście poznał Augusta Bebla – współzałożyciela niemieckiej socjaldemokracji i przeciwnika Bismarcka. Mimo że jego syn, mój pradziadek był potem w Republice Weimarskiej anarchosyndykalistą i razem z moją prababką kolportował broszury: przeciw nazistom i przeciw komunistom, bo robotnikom powinno się cholera jasna powodzić lepiej i nikt nie powinien wypowiadać się w ich imieniu.

Racja: Niech im się dobrze wiedzie i niech mają szansę wyrwać się ze swego wąskiego światka! I nie są to jakieś tam idealistyczne mrzonki o proletariacie, lecz raczej gniew na niesprawiedliwość społeczną. Dopełniony filozoficznym stwierdzeniem: „Gardź możnymi, a bezsilnym nie ufaj.”

Wszystko to chodzi mi głowie, gdy nadal mówię dzień dobry albo dobranoc, a jednocześnie – jak wszyscy inni lokatorzy – mijam staruszków i już w windzie cieszę się na uporządkowanie, spisanie tych myśli i na ich opublikowanie. (Łącznie z „zabawnym” nieporozumieniem, gdy pierwszego dnia rzuciłem w stronę recepcji „hi“, a jeden z dziadków zrozumiał to chyba jako „heil!” i z niedowierzaniem wpatrywał się we mnie wybałuszonymi oczami). Bo i tutaj na nic wszelka „krytyczna świadomość”: piszący te słowa jest przecież też stosunkowo lepiej sytuowany. (Nawet jeśli tę – jakże kruchą – pozycję społeczną zawdzięcza własnej pisaninie, a nie jakiemukolwiek wyzyskiwaniu innych – co z tego przyjdzie tymże „innym”?)

W zestawieniu z tą przepaścią, myślę sobie, utarte dywagacje sympozjalne na temat „różnic polsko-niemieckich” zyskują pewien wzruszająco anachroniczny wymiar. Zupełnie jakby „tożsamość narodowa” była faktycznie zasadniczą kwestią. Jakby elity po tej i tamtej stronie Odry nie cierpiały akurat na brak koncepcji. Jednak ani „prawicowe” debaty o tożsamości, ani „lewicowe” zatroskanie o toalety dla transseksualistów nie uchronią przed dylematem: Co, jeśli coraz więcej ludzi będzie umykać naszym spojrzeniom? Jaki wir ich wchłonie i – co prawdopodobne – jako jakie przeraźliwe, żądne zemsty mutanty na powrót się zeń wyłonią? Dzień dobry, dobranoc …
     
Teilen

czwartek, 26 maja 2016

W namiocie LUNETY

Pora spróbować sił w – jak to się pięknie nazywa – „interaktywnej przestrzeni”, w „instalacji multimedialnej” … a więc chyba zarazem w wymyślnej bańce technologicznej? Niezupełnie, bo niebieskie namioty LUNETY wywołują raczej skojarzenia i refleksje obnażające granice cyfrowej doskonałości. Dwie błękitne kopuły o wysokości sześciu i średnicy dwunastu metrów zdobią do 3 lipca place przed dworcami we Wrocławiu i przy berlińskiej Friedrichstraße.


W środku: ściany pokryte monitorami pokazującymi drugie miasto w czasie rzeczywistym. Kamery filmujące berlińczyków, wrocławian i nas, a do tego wyrafinowany system audio zapewniający wzajemną słyszalność podczas licznych wydarzeń/ prezentacji książek/ koncertów/ spotkań i dyskusji. Urzeczywistnienie fantazji Juliusza Verne’ego to pomysł berlińskiego filmowca Volkmara Umlaufta, natomiast fakt, że podczas inauguracji tego projektu pokazano fragment wchodzącego niedługo na ekrany filmu dokumentalnego „Jesteśmy Żydami z Breslau” wcale nie był dziełem przypadku ani pięknym gestem.

Nie sposób bowiem mówić o „mobilności”, przemilczając jednocześnie temat uchodźctwa, wypędzeń i deportacji. Ci, którzy w latach trzydziestych ubiegłego stulecia wystarczająco wcześnie wsiedli do pociągu we Wrocławiu czy w Berlinie, zyskali tym samym wielką szansę na przeżycie. Nieprzypadkowo po drugiej stronie torów i dworca przy Friedrichstraße stoi grupa rzeźb autorstwa Franka Meislera – pamiątka owego „dziecięcego transportu 1938”, któremu życie zawdzięcza także Meisler. Żydowscy rodzice wysyłali wówczas swoje latorośle do Anglii, która na krótko uchyliła podwoje, aby przed zagładą ocalić przynajmniej dzieci. Takie same rzeźby znajdują się też u celu ich podróży: przy londyńskiej Liverpool Station.

Miejscem, które nasunęło mi te skojarzenia, jest właśnie namiot LUNETY, gdzie germanistka Monika Wolting zasypuje mnie fachowymi pytaniami z zakresu literatury i polityki, ja zaś w odpowiedzi na nie „spowiadam się” przed kameralną publicznością zgromadzoną we Wrocławiu i Berlinie. Bliskość tego dworcowego placu sprawia jednak, że myślami jestem zupełnie gdzie indziej, albo dokładniej rzecz biorąc: tuż obok. Przed południem tego samego dnia jeden z najuważniejszych polskich czytelników mojego bloga napisał mi bowiem: „Mieszkam przy ulicy Jedności Narodowej, niegdysiejszej Matthiasstraße i codziennie widzę Stolpersteine – kamienie pamięci na chodniku przed kamienicą nr 95, przypominające o deportowanej niemiecko-żydowskiej rodzinie Zorek.” Mało tego: Zorkowie mieszkali piętro wyżej nad jego obecnym mieszkaniem. Wspomniany przeze mnie Werner Zorek, który dzięki „transportowi dzieci” jako jedyny z całej rodziny ocalał, dziś już wprawdzie nie żyje, ale ma wnuka w USA, który jakiś czas temu odwiedził Wrocław – może chciałbym się skontaktować mailowo z Michaelem Zorkiem? (Chwała technice, dopóki pozostaje tym, czym jest: pokorną służką i narzędziowym zapleczem naszej ludzkiej egzystencji!)


Takie oto myśli krążą mi w głowie, podczas gdy monitory pokazują Friedrichstraße w maju 2016 roku, gdzie już prawie nic nie przypomina przeszłości – nawet tej najświeższej, gdy w pobliskim „Pałacu Łez” (hala odpraw paszportowo-celnych w latach 1961–1989 – przyp. tłum.) mieszkańcy wschodniego Berlina musieli żegnać swoich przyjaciół i krewnych mieszkających w zachodniej części miasta. Dla tych ostatnich podróż kolejką miejską w kierunku Dworca Zoo była przejażdżką ku wolności (nawet jeśli wtedy nie wszyscy „zachodniacy” zdawali sobie z tego sprawę).


„Tam, gdzie Friedrichstraße cicho/ przeciera szlak na drugi brzeg …“ No i proszę: oto z zakamarków pamięci wyłaniają się słowa i melodia chyba najsłynniejszej piosenki Wolfa Biermanna o „pruskim Ikarze”! A potem jeszcze proroctwo poety, którego władze NRD wydaliły z kraju w 1976 roku (gdy w Polsce powstał opozycyjny KOR): pewność Biermanna odważnie wyśpiewana warszawskim władzom prosto w twarz po tym, jak w 1981 roku wprowadzenie stanu wojennego brutalnie podeptało marzenia: „Te same marzenia ożyją w Waszych dzieciach i powstaną przeciwko Wam.”

Czas pokazał, że się nie mylił. Również o tym przypomina obecność błękitnego namiotu przed Dworcem Głównym we Wrocławiu, który już chociażby z tego powodu okazuje się całkiem pożyteczny.

Teilen