środa, 17 sierpnia 2016

Z Breslau do Jerozolimy. Podróż pisarza miejskiego (I)

„Był lipiec 1938 roku, gdy z balkonu oglądałem przyszłych morderców mojego narodu, tam na dole, na tym ogromnym placu, gdzie dzisiaj – jak mi pan mówi – stoi piękny, nowy gmach Forum Muzyki. No cóż, wtedy grano tam zupełnie inne melodie. Pamiętam dziarskie marsze, przemówienie Hitlera przyjęte entuzjastyczną wrzawą tłumów, a potem szczegółowo zaplanowaną przez Goebbelsa paradę Niemców Sudeckich, która miała przygotować nastroje przed wkroczeniem do Czechosłowacji… Temu spektaklowi – tak kluczowemu dla Hitlera, Göringa i Goebbelsa – Norman Davis poświęcił kilka stron w swojej wspaniałej monografii o dziejach Wrocławia, napisałem potem do niego list. Byłem tam przecież wtedy, aczkolwiek nie jako jeden z tych wiwatujących, tylko jako lękliwy sześcioletni chłopiec o imieniu Manfred, któremu niania pokazała ten donośnie skandujący tłum. Już wtedy przeczuwałem, że to zwiastun czegoś złego.”

Profesor Mordechai Rotenberg, rocznik 1932, w białej koszuli i spodniach na szelkach siedzi w swoim jerozolimskim mieszkaniu i podsuwa mi jedną ze swych licznych książek. The Trance of Terror – studium psycho-religijnego fundamentalizmu. Żywa teraźniejszość: terror w imię religii. To właśnie między innymi dlatego prowadzone są drobiazgowe kontrole na dworcu autobusowym w Tel Avivie, skąd co 20 minut odjeżdżają autobusy do Jerozolimy, a potem ponowne kontrole przy wyjściu z jerozolimskiego dworca. Wszystko to jednak przebiega sprawnie i spokojnie, a młodzi żołnierze i żołnierki w autobusie sprawiają wrażenie cywili, wracają wprawdzie do bazy, mają mundury, wysokie wojskowe buty i pistolety uzi, ale zajęci są głównie smartfonami i niekończącą się frajdą, jaką sprawia im flirtowanie.


Ileż to ludzi mogłoby ocaleć, myślę sobie któryś raz z rzędu, gdyby ten Izrael istniał już w 1938 roku. Gdyby akurat wtedy Brytyjczycy nie ograniczyli napływu prześladowanych do Palestyny – ówczesnego brytyjskiego terytorium mandatowego. I gdyby nie ulegli naciskom arabskich feudałów, którzy na leżących odłogiem polach sąsiadujących z ich włościami nie chcieli wyemancypowanych syjonistów mogących pokazać „arabskiemu pospólstwu”, na czym polega nowoczesne życie. Wśród ówczesnych imigrantów był także profesor Rotenberg, któremu wtedy niemal w ostatniej chwili udało się uciec – przez Jugosławię do Triestu, a potem statkiem do Tel Avivu, gdzie nota bene nie było jeszcze wtedy nawet portu z prawdziwego zdarzenia. Religijny, a zarazem na wskroś nowoczesny człowiek, którego mieszkanie zdobią chasydzkie dzieła sztuki. Buchdruckerei Rotenberg – Drukarnia Książek Rotenberg, w której jego ojciec, urodzony w Warszawie uczony, drukował niegdyś prace dyplomowe wrocławskich studentów, należy już oczywiście od dawna do przeszłości. Pozostało po niej co najwyżej jakieś zdjęcie w rodzinnym albumie, którego inne strony świecą pustkami: Tylko nieliczni członkowie rodziny Rotenberg przeżyli Shoah, ową zbrodnię na człowieczeństwie dokonaną przez samozwańczo „kulturalny naród niemiecki”.



Przebywam kilka dni w Izraelu między innymi właśnie po to, aby spotkać się z byłymi wrocławianami – niemieckimi i polskimi Żydami, którzy mogą jeszcze zaświadczyć o tym, że ich rodzinne miasto wcale nie zostało zniszczone wiosną 1945 roku, tylko że wszystko zaczęło się już 30 stycznia 1933 roku i potem było po prostu kontynuowane – również w postaci owego letniego widowiska w 1938 roku, podczas którego mały chłopiec Manfred bodajże po raz pierwszy zobaczył, jak rodzi się masowa histeria. Może też zresztą dlatego ten dziś już emerytowany intelektualista, laureat renomowanej Nagrody Izraela za zaangażowanie społeczne, sprawia wrażenie opanowanego i tego popołudnia ani razu nie pozwala sobie na jakąkolwiek jowialność. A w tle wyczuć da się jednak także radość: Pod koniec tego tygodnia profesor Rotenberg znowu będzie we Wrocławiu, odwiedzi Synagogę Pod Białym Bocianem i spotka się z prezydentem miasta, Rafałem Dutkiewiczem.

„W tutejszych gazetach pisali, że to ponoć ja uratowałem Jerozolimę – ja, dzieciak z Breslau.” Mordechai Rotenberg otwiera gazetę, w której widnieje zdjęcie szesnastoletniego bojownika: Nigdy więcej nie być bezbronnym, nie dać się zapędzić ani do gazu, ani do morza. Gdy w 1948 roku na mocy decyzji ONZ powstało państwo Izrael, jeszcze tej samej nocy pięć armii arabskich napadło na ten kraj. Najbardziej zacięte walki toczyły się w Jerozolimie, dokładnie tam, gdzie dziś znajduje się francuski Instytut Kultury. A Manfred, który nosił już wtedy dumne imię Mordechai – ku czci biblijnego bohatera, kuzyna Estery, który odmówił uklęknięcia przed perskim władcą  – rzucił z okna otoczonego walkami domu koktajl Mołotowa, w wyniku czego jordański pojazd wojskowy stanął w płomieniach, a ofensywa na zamieszkałą przez Żydów zachodnią Jerozolimę została powstrzymana.



„No cóż, takie tam wspomnienia. Tutaj, na tym drugim zdjęciu jest mój ówczesny zwierzchnik i ja. Dziś obaj jesteśmy starcami…“ A ta fotografia w ramce na ścianie, przedstawiająca miłego młodzieńca w mundurze? „Mój najmłodszy syn. Zginął podczas akcji w 1988 roku
.”

Informacja wręcz lapidarna, a zarazem ostrzegawczy znak stopu: Pomimo idylli panującej w mieszkaniu naukowca, pomimo słonecznego blasku dyskretnie sączącego się przez korony pinii – to jerozolimskie popołudnie wcale nie upływa na opowiadaniu krzepiących anegdot. Profesor Rotenberg, który wykładał w Berkeley i w Nowym Jorku, a przez całe życie prowadził badania na Uniwersytecie Jerozolimskim, nie jest też bynajmniej liberalnym wzorem świeckości, tylko raczej religijnie nacechowanym intelektualistą, dla którego wszelako rozsądek, postrzeganie świata racjonalną miarą wcale nie stoją w sprzeczności z wiarą. Czy znaczny wkład profesora w rozwój psychologii religii jako dyscypliny naukowej można zatem interpretować jako pokłosie dziecięcych wspomnień o tamtym „Niemieckim Święcie Gimnastyki i Sportu”? Skromna odpowiedź ogranicza się do wzruszenia ramion: Profesor Mordechai Rotenberg, urodzony w Breslau, zamieszkały w Jerozolimie, nie jest zwolennikiem chełpliwości.

Potem, w podróży powrotnej do Tel Avivu pochłania mnie fascynująca lektura The Trance of Terror, pewien rodzaj religijno-badawczego uzupełnienia do Masy i władzy Eliasa Canettiego, która nota bene nie tylko opisuje religijne mantry jako zagrożenie dla samodzielnego myślenia, lecz także ową poprawność polityczną, która w podobny sposób upaja się powtarzaniem wciąż tych samych, pseudo-postępowych formułek. Cóż za mocny protest przeciw błogostanowi samootępiającego myślenia i działania! Tylko interpretacja transowego techno i rave jako rytmów prowadzących do duchowego i intelektualnego autowyobcowania wydaje mi się troszkę niesprawiedliwa. Ostatecznie bowiem ci, którzy co noc oddają się tym rytmom w pobliżu plaży Tel Avivu, nie tracąc przy tym ni krzty zdolności do autorefleksji, to moi najlepsi tutejsi przyjaciele. Przeważnie żołnierze na weekendowych przepustkach. Strzegą również tej plaży – oazy radości życia i tolerancji na krwawym Bliskim Wschodzie i zarazem niegdysiejszego miejsca przyjazdu owych nielicznych członków rodziny Rotenberg, którzy zdołali się jeszcze uchronić przed niemiecka maszynerią zagłady.


Teilen

0 komentarze:

Prześlij komentarz