sobota, 20 sierpnia 2016


Z Breslau do Petach Tikva. Podróż pisarza miejskiego (II)

„We can speak german, because the young man here comes from Breslau. from Wrocław!”

Beseder, yoffi..”

„Ależ drogi pani Holzer, proszę mówić po niemiecku! Jak już mówiłem przez telefon, ten młody człowiek, pisarz-stypendysta rezydujący w polskim Wrocławiu, przyjechał tu specjalnie po to, by się spotkać z nami, staruszkami z Breslau. Czyż to nie miłe?“

„Ależ oczywiście, mój drogi, zacny panie Sklarz! A pana, panie pisarzu, witam serdecznie. Niech pan usiądzie tutaj, obok mnie, bo przy tych moich 93 wiosnach bywa, że nogi odmawiają mi już posłuszeństwa. Tymczasem Victor, mój wspaniały opiekun z dalekich Filipin, na pewno przyniesie panu trochę zimnej wody – to istna ambrozja przy tych sierpniowych upałach, które dokuczają nawet wieczorem, mimo że ściany tego mieszkania na parterze zapewniają trochę ochłody, podobnie jak te na piętrze, gdzie mieszka rodzina mojej córki. Victor, bawakascha, would you please be so kind to bring some table water for our guest. Beseder?“

Nie, ta wymiana uprzejmości nie jest bynajmniej na pokaz. Prowadzi ją dwóch szarmanckich jegomościów: urodzony w 1923 roku w Lipsku Gabriel Holzer, który wychowywał się w Breslau, oraz nieco odeń młodszy Benjamin Sklarz, urodzony w Breslau w 1935 roku. Są równie mili i bezpretensjonalni jak czarująca, wrażliwa żona dra Sklarza, która parę godzin wcześniej perfekcyjną oksfordzką angielszczyzną wypytywała mnie o moje herbaciane upodobania i debatowała ze swoim mężem, jakie owoce najlepiej pasują do popołudniowego ciastka.

Niech się pan nie dziwi! Gdy z moją rodziną z Breslau dotarłem przez Cuxhaven do Anglii, moja przyszła małżonka mieszkała już tam z rodzicami kilka lat, oni również byli żydowskimi uchodźcami. I właśnie dlatego obydwoje rozmawiamy ze sobą przeważnie po angielsku, to taki nawyk, który zachowaliśmy także po przeprowadzce do Izraela. Zwyczaj ten dotyczy jednak tylko nas obojga, nie przenieśliśmy go na komunikację z dziećmi czy wnukami.

Pielęgnowali bowiem również niemiecki i to na imponująco wysokim poziomie. Czy stał się przez to językiem sztucznym, wyizolowanym? Wręcz przeciwnie: jest pełen niuansów świadczących o wyczuciu stylu i etyce. Liczne zdania poboczne, dygresje i wtręty w wypowiedziach Benjamina Sklarza (a parę godzin później jeszcze wyraźniejsze we wspomnieniach Gabriela Holzera), nie są bynajmniej wodolejstwem, tylko przemyślanymi refleksjami, uściśleniami i katalizatorami, niemalże odruchowymi, rytmicznymi przystankami w wartkim potoku słów.
A przy tym wszystkimi doktor nauk chemicznych, który mimo swoich 81 lat swą wysoką posturą wciąż jeszcze sprawia niemal dryblasowato-młodzieńcze wrażenie, nie ma w sobie nic z pedanta. Stanowi raczej kwintesencję przyzwoitości – czyli spuścizny, którą jego rodzinne Breslau na długi czas utraciło – już na trzy lata przed jego narodzinami. Dlatego Benjamin Sklarz woli nie mówić zbyt wiele o sobie, tylko na przykład o „Związku Byłych Mieszkańców Breslau w Izraelu”. Przynosi z gabinetu całą stertę 28-stronicowych biuletynów („Mitteilungen”), które ukazywały się do 2011 roku i opowiadały o wierności Żydów miastu Breslau, w którym przyszli na świat, o odwiedzinach w polskim Wrocławiu, o działalności w nowej ojczyźnie – Izraelu. „Powoli jednak się wykruszamy. Co więc mielibyśmy tu zamieszczać? Nekrologi?”



Benjamin Sklarz, rygorystyczny zwolennik noszenia jarmułki, w świeckich sferach życia liberał wyróżniający się suchym brytyjskim poczuciem humoru. A do tego jeszcze niezwykle precyzyjny: Żebym przypadkiem nie zapomniał wspomnieć na blogu, komu zawdzięczam nawiązanie kontaktu z nim i to nasze spotkanie w mieście Petach Tikva niedaleko Tel Avivu: Skontaktowała nas mianowicie pani dr Katharina Friedla, autorka książki Juden in Breslau/Wrocław 1933 bis 1949 (Żydzi w Breslau/we Wrocławiu 1933-1949) i naukowa konsultantka w pracach nad filmem Jesteśmy Żydami z Breslau. Ocalała młodzież i jej losy po roku 1933, którego przedpremierowe pokazy odbędą się jesienią we Wrocławiu (6.11. w Kinie Nowe Horyzonty) oraz w Berlinie (13.11. w Zeughauskino w Niemieckim Muzeum Historycznym). Na polskiej prapremierze obecny będzie także Benjamin Sklarz.

„I koniecznie proszę, niech pan też napisze, komu zawdzięczamy to wspaniałe osiągnięcie, że wszystkie wydaniach naszych biuletynów ‘Mittleilungen’ są teraz w całości dostępne online dla czytelników na całym świecie – dzięki temu dzieje Żydów z Breslau żyjących w Izraelu nie pójdą w niepamięć. Zamieścili je tam Maximilian Eiden z Muzeum Śląskiego w Görlitz oraz historyk Ingo Loose. Gdy tylko będzie pan z powrotem w Tel Avivie, wyślę panu mailem link, który może zechciałby pan opublikować na swoim blogu.”

(Co niniejszym czynię:  http://sammlungen.ub.uni-frankfurt.de/cm/periodical/titleinfo/7411685 )

Zechciałbym opublikować! Benjamin Sklarz widzi mój uśmiech – i wybucha śmiechem. A jednak mimo to kwestia podawania tych nazwisk to nie dziwactwo ani rutynowa kurtuazja. Mijamy obramowane rodzinne zdjęcia z dawnego Breslau i wchodzimy do gabinetu, gdzie na komputerze (zaprogramowanym przez obeznanego z cyfrowym światem syna) Benjamin Sklarz pokazuje mi listę swojej korespondencji: tabele, aktualne listy adresowe tych, którzy niegdyś mieli to niepomierne szczęście nietrafienia na listy deportacyjne sporządzane przez ich niemieckich rodaków. Byli mieszkańcy Breslau, rozrzuceni po całym świecie – dodana przy niektórych nazwiskach notka o śmieci jest tu czymś normalnym, uzasadnionym podeszłym wiekiem, nie zaś systematyką „przeprowadzaną” przez niemieckie grupy operacyjne bądź też inne podmioty, jakkolwiek by się nie zwały państwowe bandy masowej eksterminacji.

„Zna pan dzienniki Willy’ego Cohna, prawda? Zapiski z Breslau aż do deportacji w listopadzie 1941 roku? Wie pan, że jego wnuczka też mieszka w Izraelu i redagowała hebrajski przekład? Ach, pani dr Friedla dała panu również ten adres i już jutro przed południem pojedzie pan autobusem do Kiryat Tivon? To dobrze, dobrze… W jednym z wpisów w dzienniku Cohna z lata 1939 roku mowa jest także o moim ojcu, który uczył w żydowskim gimnazjum przy Rehdigerplatz 3, dzisiejszym Placu Pereca. Uczony-poliglota, którego dalekowzroczności zawdzięczamy wyjazd z Breslau tuż przed „zamknięciem szlabanów”, przed wybuchem wojny 1 września. Na cmentarzu, obok którego przejeżdża się dziś w drodze na wrocławskie lotnisko, spoczywają nota bene moi dziadkowie. Można poniekąd powiedzieć, że zmarli odpowiednio wcześnie, by nie musieć ani uciekać, ani zostać rozstrzelanymi bądź zagazowanymi.”

Benjamin Sklarz nie jest jednak bynajmniej człowiekiem zgorzkniałym. Po krótkiej rozmowie z małżonką sięga po słuchawkę, dodzwania się do niejakiego Victora, rozmawia z nim po angielsku i zaraz potem mówi: „Jakże mi miło, panie Holzer!”

W samochodzie, podczas gdy mijamy parę przecznic w Petrach Tikva, spowitym teraz wieczornym mrokiem, Benjamin Sklarz nuci dziecięce piosenki i świetnie się przy tym bawi… „Musi pan wiedzieć, że mój ojciec pomimo albo może z powodu swojej erudycji uwielbiał spuneryzmy. W Anglii doszły do tego jeszcze limeryki…”

I tak oto we wczesnych godzinach wieczornych docieramy do mieszkania 93-letniego Gabriela Holzera, który po owym krótkim językowym zamieszaniu z hebrajskiego przez angielski przestawia się na ojczysty język niemiecki i opowiada mi o swoim dzieciństwie i uczniowskim życiu w Breslau. I oczywiście o powszechnie lubianym nauczycielu Willym Cohnie, któremu od 1933 roku wolno było uczyć tylko najmłodszych, aż do chwili, gdy otrzymał całkowity zakaz nauczania. „Musi pan wiedzieć, mój młody przyjacielu, że pan Cohn należał do tych nielicznych nauczycieli, którzy pozostają w pamięci uczniów na zawsze – ze względu na swoje człowieczeństwo i zdolność do empatii, niestroniącej też czasem od ostrej ironii. Mój nauczyciel mawiał na przykład, że niekiedy nie staje mi powagi. (Niekiedy nie staje mi powagi – och, ta piękna, dystyngowana niemczyzna! Pewnego wieczoru w Petach Tikva, w państwie Izrael.)


„Miałem 18 lat, gdy przez Triest dotarłem do Hajfy i znalazłem pracę w administracji celnej, która wówczas, przed założeniem państwa w 1948 roku, znajdowała się oczywiście pod zwierzchnictwem brytyjskim. Od tamtej pory wiem, jak można w książkach przemycać płaskie złote zegarki albo banknoty – oczywiście przy założeniu, że potrafi się odpowiednio pomajstrować przy okładkach. Ale to była domena innych, ja się tym nie parałem.”

Pan Holzer pozostał w służbie celnej, założył rodzinę, doczekał się w międzyczasie wnuków, a nawet prawnucząt. Wraz ze swym przyjacielem Benjaminem Sklarzem w 2009 roku jeszcze raz odwiedził Wrocław i przemierzał stare zaułki.

„Byliśmy też na Yorckstraße, dzisiejszej ulicy Jemiołowej. Wie pan, gdzie to? Jedno ze wspomnień mojego dzieciństwa i młodości: piękny stary dom porośnięty bluszczem. A pomiędzy listowiem flagi ze swastyką. Jedno i drugie utkwiło w mej pamięci nierozerwalnie splecione: sielankowy bluszcz i flagi morderców.”

Szukali jednak przede wszystkim domu, w którym urodził się Emil Ludwig – pisarz ten był wszak w latach dwudziestych i trzydziestych równie popularny jak Stefan Zweig. „Ale on przecież też został wypędzony i dziś mało kto o nim nie pamięta”, mówi pan Holzer i drżącymi, starczymi dłońmi poprawia jarmułkę na głowie, tymczasem dr Sklarz dyskretnym zerknięciem na zegarek daje mi do zrozumienia, że powoli powinniśmy się zbierać, żeby zanadto nie nadwyrężyć resztek sił starszego pana.

Wtedy nagle rozlega się śmiech, nieoczekiwanie gromki. „Mój drogi, wielce szacowny panie doktorze Sklarz, ja dobrze widzę, że pan spogląda na zegarek. Zanim jednak nasz gość, którego wizyta bardzo mnie cieszy, odjedzie autobusem nr 82 do Tel Avivu, niechże dane mu będzie rzucić okiem na moją obecną, wieczorną lekturę. Bo wiek, słabowitość i dolegliwości swoją drogą, a człowiek musi przecież dbać o sprawny umysł, żeby duch był przynajmniej trochę silniejszy od ciała.”

A co czytuje wieczorami Gabriel Holzer, urodzony w 1923 roku w Breslau? Obszerną biografię Goethego autorstwa Emila Ludwiga – niegdyś prawie-biblię wykształconego Niemca. „Czasami opowiadam Victorowi o naszym Goethem, a on rewanżuje się bajkami ze swojej filipińskiej ojczyzny, których konkluzje dają niekiedy wiele do myślenia.” Beseder, Victor?”

Beseder, odpowiada po hebrajsku uprzejmy Filipińczyk i proponuje zrobienie paru pamiątkowych zdjęć. „To keep the good memories…”


Potem żegnamy się, unikając przygnębiających uwag w stylu „może to już po raz ostatni“, bo przecież i tak nagle wszyscy najbardziej przejmują się tym, żebym nie spóźnił się na autobus powrotny do Tel Avivu. W drodze na przystanek autobusowy dr Sklarz znowu nuci niemieckie piosenki ludowe. „Wszystkie ptaszki przyleciały, wszystkie ptaszki, tralalala… Pamięta pan to?”

Ależ oczywiście. Tyle że nie słyszałem tego od czasów dzieciństwa. Niezapomniane popołudnie i wieczór w izraelskim Petach Tikva na wschodnim krańcu Morza Śródziemnego.


Teilen

0 komentarze:

Prześlij komentarz