wtorek, 26 lipca 2016

„Śpiewać i tańczyć przed obliczem Pana“

Radosne wspomnienia z minionego weekendu

Z ekipą filmową z Poczdamu-Babelsbergu, oddelegowaną przez Niemieckie Forum Kultury Europy Środkowej i Wschodniej w celu udokumentowania moich poczynań jako pisarza miejskiego, umówiłem się na Rynku. Ustawienia kamery, kwestie głośności/ naświetlenia/ przesłony/ perspektywy, pytania młodej reporterki Laury w sympatycznej asyście Uwego Fleischera, starego weterana wytwórni DEFA, a do tego moje odpowiedzi. Wtedy jednak, wtedy…. okazuje się, że muszę powtarzać moje zdania po kilka razy, bo z lewej nagle rozlega się śpiew francuskiego chóru, a zaraz potem wtóruje mu nadciągająca z Placu Solnego brygada młodych Hiszpanów z rozwianymi flagami i Viva España, a później El Rey Jesús na ustach. Ja zaś po raz kolejny nie mogę się nadziwić łatwości, z jaką katolicy potrafią czynić Syna Bożego potomkiem swojej ziemi. Pogański trybalizm? Ale i może też pewne antidotum: starogreckie słowo katholikós oznacza wszak powszechny, dotyczący całości, uniwersalny.




Ci wszyscy młodzi ludzie, którzy przybyli do Wrocławia z całego świata, by uczestniczyć w uroczystościach rozpoczynających tegoroczne Międzynarodowe Dni Młodzieży kontynuowane potem w Krakowie, wzajemnie się pozdrawiają. Uściski Włochów, wiwaty Maltańczyków, wymiana toastów z Polakami i Rumunami – ani krzty zaciekłego klerykalizmu, poniżającej instrumentalizacji religii w wydaniach, jakie podczas swych demonstracji serwuje niemiecka PEGIDA albo audycje polskiego „Radia Maryja”. Zamiast tego urzeczywistnienie apelu psalmisty: „Pamiętaj o swoim Stwórcy w kwiecie twojego wieku”. (W międzyczasie pojawiają się również flagi bawarskie, a obok nich rozweseleni chrześcijanie z jeszcze dalszej Japonii i Brazylii.)




A do tego wszystkiego ekipa filmowa i ja. No, dobra, miałem przecież pokazać, że w tym otwartym na świat Breslau-Wrocławiu, mieście o (co najmniej) dwóch nazwach i dziesiątkach przeszłości, czuję się jak w siódmym niebie. Ale z tym dodatkowym tłem, które faktycznie jeszcze koronuje ów całokształt? Trudno o bardziej urokliwą prezentację miasta …

Mijamy uniwersytet – po prawej pompatyczny pomnik Szermierza, po lewej bardziej powszedni krasnoludek z parasolem – i zmierzamy na Wyspę Piaskową, do pomnika wspaniałej, odważnej postaci – kardynała Kominka, który (tak przynajmniej widzę to oczami mej agnostycznej fantazji) teraz pewnie gdzieś tam w nieznanych przestworzach pomiędzy czasem a przestrzenią też cieszy się radością przybyłych do Wrocławia chrześcijan, ich pogodą ducha, ich wewnętrzną i zewnętrzną swobodą, wolną od wszelkiej reakcyjnej zatęchłości.

Powiedzenie do kamery paru zdań o tym wielkim wizjonerze i autorze orędzia biskupiego z 1965 roku staje się nie lada wyzwaniem, gdy wokół córy i synowie Kraju Wschodzącego Słońca intonują po japońsku pieśń o Jezusie, a jednak: cóż za bezpretensjonalne dobro i człowieczeństwo zalewa nagle wszystko, sprawiając, że wszelka górnolotna retoryka staje się zbyteczna!



Niesieni tym nastrojem idziemy dalej, na Ostrów Tumski. Przed katedrą scena, na niej młode kobiety, które religijnymi rytmami pop wychwalają Jezusa – ale nie tego zastygłego w cierpieniu, lecz człowieczego przyjaciela na weselu w Kanie Galilejskiej – krzepiące myśli, dobre napoje i dostatek strawy dla wszystkich! Wśród publiczności: czarni i biali, piękności w miniówkach i papieskich t-shirtach. (I refleksja: młode chrześcijanki, które żadnym bezwstydnym klechom ani parlamentarzystom nie dadzą sobie wmówić, jak mają obchodzić się ze swoją duszą i ciałem.)



Na chwilę oddalam się trochę od ekipy filmowców, bo ten moment nie wymaga dokumentacji kamerą. (A mimo to powinien zostać utrwalony tutaj, na łamach blogu.) Ten zaraźliwy entuzjazm porywa także mnie, mimo że przecież pod względem religijnym jestem raczej niemuzykalny, a etyczne konsekwencje wiary wydają się mi ważniejsze niż ona sama. Ale może akurat stąd to uznanie dla judeo-chrześcijańskiego nastroju refleksji i zwątpienia, odpowiedzialności za życie i radości interpretacyjnej. Bo cóż to nagle śpiewają te młode Polki na scenie w radosnym akompaniamencie okrzyków z czterech stron świata? Hava nagali hava. Chasydzki hymn Abrahama Zevi Idelsohna, którego słowa oznaczają Radujmy się i cieszmy! Ale to więcej niż zwykła piosenka. Hebrajski w cieniu katedry, na łonie religii, która przez wieki na stosach i mową nienawiści niemal całkowicie roztrwoniła humanitarną spuściznę, jaką pozostawił po sobie rabbi Jeszua z Nazaretu. A tu nagle to! I to jeszcze nawet po polsku, w samym środku lata, ponad uliczkami tego miasta, nad nurtami Odry! Łzy wzruszenia, niewymownie wartościowy moment. Bo jednak dobro istnieje, istnieje nie dla nihilizmu i fanatyzmu. Bo wiara (przynajmniej ta, przynajmniej w tej tradycji) nie jest batem na innowierców lub niewierzących. Bo wszyscy ci tańczący tutaj młodzi ludzie i spacerujący pomiędzy nimi starsi przeżywają w tej chwili coś bezmiernie cennego.





Nawet jeśli potem – już po powrocie do ekipy filmowej, która także sprawia wrażenie bardzo wzruszonej – ostatecznie nie przychodzi mi do głowy żaden werset biblijny, tylko słowa Czesława Miłosza, które kryją w sobie erotyczne wspomnienie dawno już zestarzałej przyjaciółki z młodości i dokładnie tymi słowami wdzięczności przekraczają wymiar czysto doczesny: „Śpiewać i tańczyć przed obliczem Pana”. Tak, to jest możliwe, tak to powinno być.


Teilen

0 komentarze:

Prześlij komentarz