środa, 18 maja 2016

Przedpołudnie wśród (aż nazbyt) przykładnych wychowanków klasztornych? I do tego w komnacie, bo siedzibą Wydziału Filologicznego tutejszego uniwersytetu jest wzniesiony w 1682 roku gmach niegdysiejszego klasztoru norbertanów. Na swoje przedpołudniowe zajęcia zaprosiła mnie tu profesor Monika Wolting z Instytutu Filologii Germańskiej – w ramach współpracy z Domem Oppenheimów OP ENHEIM oraz Niemieckim Forum Kultury Europy Środkowej i Wschodniej.


Dziwne uczucie (jak zawsze powracające w takich momentach, i to już od wielu lat): Siedzieć/ czytać/ przemawiać przed studentami – zamiast z ich szeregów przyglądać się z zaciekawieniem czy też może nawet z kpiarską nutką sceptycyzmu, kto tam z przodu akurat prawi wielkopisarskie nauki. Na szczęście Monika Wolting poprowadziła te zajęcia w sposób bezpretensjonalny: Frapujące, precyzyjne pytania, a w tle wyświetlane z rzutnika migawki z „moich” miast: Berlin, w którym mieszkam, kambodżański Angkor Wat jako temat reportażu, mój ukochany Tel Aviv, wreszcie zaś Wrocław – miejsce mej kilkumiesięcznej rezydencji. Bez skostniałego akademizmu, bez żargonowej chińszczyzny filologicznej. Ciche, pełne sympatii zainteresowanie studentów (po iluś takich spotkaniach człowiek potrafi tę pozytywną nutę w ciszy usłyszeć), a potem… ani jednego pytania z ich strony. Może to jednak faktycznie nieśmiali wychowankowie klasztoru? Zamiast nich zgłasza się pewien profesor – oraz mały syn Moniki Wolting, który dorastał w Niemczech: „Czy piszesz także książki dla dzieci? Czy jako chłopiec wiedziałeś już, że kiedyś zostaniesz pisarzem?” Mądre, pełne swady pytania – i spojrzenie w otwarte, przyjazne twarze studenckiej publiczności pozwalają jak najbardziej żywić nadzieję na kontynuację tej serii. (Rany Julek, myślę sobie po cichu, czy nie znajdzie się chociaż jeden student, który w duchu dobrej starej tradycji nie zechce zabłysnąć kilkoma prowokacyjnymi pytaniami, inkasując – kosztem tego mądrali przy profesorskim stole – pełne podziwu spojrzenia damskiej części publiczności? Jakże ucieszyłby tym mnie, przyzwyczajonego do takich zwyczajów na Zachodzie! A przecież kiedyś, tuż po przyjeździe do RFN w maju’89, sam też bywałem wręcz nieco zszokowany tamtejszą kulturą publicznej debaty, w której głos zabierał każdy – nawet jeśli z pozoru nie miał nic do powiedzenia. No, ale akurat tego mi tutaj na pewno nie brakuje).

— W Polsce jest inaczej — słyszę po zakończeniu spotkania. — Z pięcioma studentami przy jednym stole od razu wywiązałaby się dyskusja. Ale żeby zgłaszać się przy tych wszystkich ludziach?
Ciekawe, myślę sobie. Znowu nauczyłem się czegoś o różnicach w mentalności. Chociaż najprostszym wyjaśnieniem wydaje mi się domysł, że młodzi adepci germanistyki chyba jeszcze nie czują się na tyle pewnie w języku obcym, by zabierać w nim głos coram publico. A przecież nie ma się czego wstydzić, zwłaszcza przede mną, bo nawet w swoim ojczystym języku mówię z akcentem, permanentnie kalecząc wszelkie finezje naleciałościami z dialektu saksońskiego.





Mimo wszystko — to było miłe przedpołudnie. Zobaczenie na plakacie własnego nazwiska w egzotycznym, polskim narzędniku (spotkanie z Marko Martinem)! Odkrycie przepięknie odrestaurowanego dziedzińca, który przypomina kilkusetletni ogród klasztorny, mimo że zaaranżowano go przed zaledwie kilkoma laty! A potem to samo złudne wrażenie w czytelni polonistycznej: Przepych barokowej sztukaterii w smugach wdzierającego się z zewnątrz słonecznego blasku, a na samym końcu zatopiony w pluszowym fotelu student ze smartfonem.




Ten urok pozornego dysonansu, połowicznej autentyczności lub jej braku, czegoś dodanego czy też odtworzonego, bądź też na nowo lub inaczej wymyślonego, ta sympatyczna wierność tradycji w takiej postaci, w jakiej jest ona dzisiaj interpretowana. (Chyba byłby trochę obciach, gdyby przy tym wszystkim nauka zadawania pytań i publicznej debaty akademickiej spaliła na panewce – i to akurat w czasach, gdy w całej Europie prawo do mikrofonu uzurpują sobie ci, którym wręcz należy się przeciwstawiać.)
Teilen

0 komentarze:

Prześlij komentarz