niedziela, 29 maja 2016

Transgranicznie migawki z dnia powszedniego
Ten wstydliwie odwracany wzrok ludzi ze społecznych nizin – wizualny dowód wciąż ożywającej kwestii, ponadnarodowej i transgranicznej. Recepcja apartamentowca, w którym znajduje się moje stypendialne lokum, jest obsadzona przez całą dobę. Kontuar sięgający piersi, a za nim monitor i fotel. Siedzą w nim staruszkowie, siwowłosi mężczyźni i kobiety w wieku emerytalnym. Nie sprawiają wrażenia, jakby wysiadywali tu, bo w domu im nudno albo chcieliby – jak to niektórzy protekcjonalnie określają – „jeszcze coś w życiu zdziałać”. Zapomniani strażnicy tkwią za tym kontuarem dzień w dzień, noc w noc. Większość lokatorów, ludzi z całego świata, ekspatów, prawdopodobnie dobrze zarabiających gdzieś w branżach IT, komunikacji i tym podobnych ledwie ich zauważa albo nie widzi w ogóle. W tym samym budynku mieszka też paru Niemców i Polaków, którzy na weekend przeważnie wyjeżdżają do domu. Dzień w dzień, noc w noc mijają tych dziadków tak, jakby to były rzeczy, prześlizgując się po nich niewidzącym spojrzeniem. Podobnie zresztą, jak czynią wszyscy inni lokatorzy.

Pozornie wcale nie sprawia to wrażenia arogancji. Mieszkańcy domu pochłonięci są bowiem zwykle swoimi smartfonami, pchają designerskie wózki dziecięce albo taszczą torby z ekologiczną żywnością z pobliskich nobliwych delikatesów „Alma”. Są przypuszczalnie częścią owej nowej globalnej eko-burżuazji, wszędzie tak samo liberalnej, oświeconej i poliglotycznej. Krótko mówiąc: ludźmi, z którymi raczej degustowałoby się wino zamiast iść na piwo z tymi innymi, jednojęzycznymi. W tych innych bowiem wciąż jeszcze drzemać mogą bóg wie jakie resentymenty, co sprawia, że w zachodnich demokracjach od dawna już nie głosują tradycyjnie na lewicę lub ugrupowania konserwatywne, tylko przyklaskują narodowo-socjalistycznym populistom.

Tyle tylko, że ten dwupodział obrazu – z jednej strony światli luzacy, z drugiej spocony, prostoduszny lud – jest trochę nieostry: Bo czyż ci hipsterscy, 35-letni tatusiowie ze śmiesznymi bródkami na dziecinnych twarzach o charakterystycznym wyrazie (tak, tak, dokładnie ci w butach o szpiczastych czubkach, w wytaliowanych białych koszulach pod nienagannie skrojoną marynarką albo w śmiesznie zniewieściałych, sięgających uda, czarnych kubraczkach à la Czerwony Kapturek) w chwilach, gdy ich nikt nie widzi, też nie bywają pełni obaw o przyszłość, nie miewają napadów paniki przed upadkiem, przed tym, że nagle znajdą się na dnie? Nie mówiąc już o sinusoidach ust wszystkich nadopiekuńczych mamusiek, zatroskanych o swe ekologiczne potomstwo chowane na zbalansowanej diecie, ale przede wszystkim naznaczonych frustracjami tego rodzaju monogamii, która w naszych neo-purystycznych czasach wręcz doprasza się o drugiego Johna Updike’a, który umiałby te konwencje wykpić.

A tamci inni, na których społeczeństwo już postawiło kreskę? Także tu we Wrocławiu profilaktycznie odwracają wzrok, by przypadkiem nikt nie dostrzegł ich niezauważalności – zupełnie jak „mój” berliński listonosz, chudziutki człowieczyna w średnim wieku z prywatnej firmy PIN. W drzwiach mieszkania wręcza mi z płochliwym uśmiechem listy i paczki, by potem gdzie indziej dziwić się za każdym razem, że pozdrawiam go na ulicy, gdy mnie mija, zawzięcie pedałując na rowerze. Tak samo reagują staruszkowie w moim apartamentowcu: zdają się być permanentnie zaskoczeni, gdy wracając do domu (bo tylko wtedy widzę ich od przodu), mówię im dzień dobry albo dobranoc. Zupełnie się tego nie spodziewają. I chociaż mieszkam tu już od ponad miesiąca, początkowo zawsze odwracają wzrok.

Nie, żebym w tej całej historii był akurat tym dobrym. Bo czyż nieraz nie zdarzyło mi się witać ich tak jowialnie dlatego, że nad ranem paradowałem tamtędy wprawdzie przyzwoicie ubrany, ale w różnym towarzystwie i może chcąc sobie u tych staruszków zaskarbić coś w rodzaju eterycznej aprobaty – jakby coś takiego było faktycznie potrzebne? Kiedyś jedna z leciwych babć odpowiedziała mi dzień dobry-dzień dobry, jednak w tej rzekomej tubalności podwojonego pozdrowienia zdawało się też pobrzmiewać jeszcze coś innego, utartego: Przecież i tak nie jesteś jednym z nas, tylko raczej jednych z nich. I owszem, częściowo w sumie prawda. Mimo że mój prapradziadek zawsze chlubił się tym, że osobiście poznał Augusta Bebla – współzałożyciela niemieckiej socjaldemokracji i przeciwnika Bismarcka. Mimo że jego syn, mój pradziadek był potem w Republice Weimarskiej anarchosyndykalistą i razem z moją prababką kolportował broszury: przeciw nazistom i przeciw komunistom, bo robotnikom powinno się cholera jasna powodzić lepiej i nikt nie powinien wypowiadać się w ich imieniu.

Racja: Niech im się dobrze wiedzie i niech mają szansę wyrwać się ze swego wąskiego światka! I nie są to jakieś tam idealistyczne mrzonki o proletariacie, lecz raczej gniew na niesprawiedliwość społeczną. Dopełniony filozoficznym stwierdzeniem: „Gardź możnymi, a bezsilnym nie ufaj.”

Wszystko to chodzi mi głowie, gdy nadal mówię dzień dobry albo dobranoc, a jednocześnie – jak wszyscy inni lokatorzy – mijam staruszków i już w windzie cieszę się na uporządkowanie, spisanie tych myśli i na ich opublikowanie. (Łącznie z „zabawnym” nieporozumieniem, gdy pierwszego dnia rzuciłem w stronę recepcji „hi“, a jeden z dziadków zrozumiał to chyba jako „heil!” i z niedowierzaniem wpatrywał się we mnie wybałuszonymi oczami). Bo i tutaj na nic wszelka „krytyczna świadomość”: piszący te słowa jest przecież też stosunkowo lepiej sytuowany. (Nawet jeśli tę – jakże kruchą – pozycję społeczną zawdzięcza własnej pisaninie, a nie jakiemukolwiek wyzyskiwaniu innych – co z tego przyjdzie tymże „innym”?)

W zestawieniu z tą przepaścią, myślę sobie, utarte dywagacje sympozjalne na temat „różnic polsko-niemieckich” zyskują pewien wzruszająco anachroniczny wymiar. Zupełnie jakby „tożsamość narodowa” była faktycznie zasadniczą kwestią. Jakby elity po tej i tamtej stronie Odry nie cierpiały akurat na brak koncepcji. Jednak ani „prawicowe” debaty o tożsamości, ani „lewicowe” zatroskanie o toalety dla transseksualistów nie uchronią przed dylematem: Co, jeśli coraz więcej ludzi będzie umykać naszym spojrzeniom? Jaki wir ich wchłonie i – co prawdopodobne – jako jakie przeraźliwe, żądne zemsty mutanty na powrót się zeń wyłonią? Dzień dobry, dobranoc …
     
Teilen

czwartek, 26 maja 2016

W namiocie LUNETY

Pora spróbować sił w – jak to się pięknie nazywa – „interaktywnej przestrzeni”, w „instalacji multimedialnej” … a więc chyba zarazem w wymyślnej bańce technologicznej? Niezupełnie, bo niebieskie namioty LUNETY wywołują raczej skojarzenia i refleksje obnażające granice cyfrowej doskonałości. Dwie błękitne kopuły o wysokości sześciu i średnicy dwunastu metrów zdobią do 3 lipca place przed dworcami we Wrocławiu i przy berlińskiej Friedrichstraße.


W środku: ściany pokryte monitorami pokazującymi drugie miasto w czasie rzeczywistym. Kamery filmujące berlińczyków, wrocławian i nas, a do tego wyrafinowany system audio zapewniający wzajemną słyszalność podczas licznych wydarzeń/ prezentacji książek/ koncertów/ spotkań i dyskusji. Urzeczywistnienie fantazji Juliusza Verne’ego to pomysł berlińskiego filmowca Volkmara Umlaufta, natomiast fakt, że podczas inauguracji tego projektu pokazano fragment wchodzącego niedługo na ekrany filmu dokumentalnego „Jesteśmy Żydami z Breslau” wcale nie był dziełem przypadku ani pięknym gestem.

Nie sposób bowiem mówić o „mobilności”, przemilczając jednocześnie temat uchodźctwa, wypędzeń i deportacji. Ci, którzy w latach trzydziestych ubiegłego stulecia wystarczająco wcześnie wsiedli do pociągu we Wrocławiu czy w Berlinie, zyskali tym samym wielką szansę na przeżycie. Nieprzypadkowo po drugiej stronie torów i dworca przy Friedrichstraße stoi grupa rzeźb autorstwa Franka Meislera – pamiątka owego „dziecięcego transportu 1938”, któremu życie zawdzięcza także Meisler. Żydowscy rodzice wysyłali wówczas swoje latorośle do Anglii, która na krótko uchyliła podwoje, aby przed zagładą ocalić przynajmniej dzieci. Takie same rzeźby znajdują się też u celu ich podróży: przy londyńskiej Liverpool Station.

Miejscem, które nasunęło mi te skojarzenia, jest właśnie namiot LUNETY, gdzie germanistka Monika Wolting zasypuje mnie fachowymi pytaniami z zakresu literatury i polityki, ja zaś w odpowiedzi na nie „spowiadam się” przed kameralną publicznością zgromadzoną we Wrocławiu i Berlinie. Bliskość tego dworcowego placu sprawia jednak, że myślami jestem zupełnie gdzie indziej, albo dokładniej rzecz biorąc: tuż obok. Przed południem tego samego dnia jeden z najuważniejszych polskich czytelników mojego bloga napisał mi bowiem: „Mieszkam przy ulicy Jedności Narodowej, niegdysiejszej Matthiasstraße i codziennie widzę Stolpersteine – kamienie pamięci na chodniku przed kamienicą nr 95, przypominające o deportowanej niemiecko-żydowskiej rodzinie Zorek.” Mało tego: Zorkowie mieszkali piętro wyżej nad jego obecnym mieszkaniem. Wspomniany przeze mnie Werner Zorek, który dzięki „transportowi dzieci” jako jedyny z całej rodziny ocalał, dziś już wprawdzie nie żyje, ale ma wnuka w USA, który jakiś czas temu odwiedził Wrocław – może chciałbym się skontaktować mailowo z Michaelem Zorkiem? (Chwała technice, dopóki pozostaje tym, czym jest: pokorną służką i narzędziowym zapleczem naszej ludzkiej egzystencji!)


Takie oto myśli krążą mi w głowie, podczas gdy monitory pokazują Friedrichstraße w maju 2016 roku, gdzie już prawie nic nie przypomina przeszłości – nawet tej najświeższej, gdy w pobliskim „Pałacu Łez” (hala odpraw paszportowo-celnych w latach 1961–1989 – przyp. tłum.) mieszkańcy wschodniego Berlina musieli żegnać swoich przyjaciół i krewnych mieszkających w zachodniej części miasta. Dla tych ostatnich podróż kolejką miejską w kierunku Dworca Zoo była przejażdżką ku wolności (nawet jeśli wtedy nie wszyscy „zachodniacy” zdawali sobie z tego sprawę).


„Tam, gdzie Friedrichstraße cicho/ przeciera szlak na drugi brzeg …“ No i proszę: oto z zakamarków pamięci wyłaniają się słowa i melodia chyba najsłynniejszej piosenki Wolfa Biermanna o „pruskim Ikarze”! A potem jeszcze proroctwo poety, którego władze NRD wydaliły z kraju w 1976 roku (gdy w Polsce powstał opozycyjny KOR): pewność Biermanna odważnie wyśpiewana warszawskim władzom prosto w twarz po tym, jak w 1981 roku wprowadzenie stanu wojennego brutalnie podeptało marzenia: „Te same marzenia ożyją w Waszych dzieciach i powstaną przeciwko Wam.”

Czas pokazał, że się nie mylił. Również o tym przypomina obecność błękitnego namiotu przed Dworcem Głównym we Wrocławiu, który już chociażby z tego powodu okazuje się całkiem pożyteczny.

Teilen

sobota, 21 maja 2016

Uczciwość i uważność
Pamięci Fritza Sterna (Breslau 1926 - Nowy Jork 2016) 

"30 stycznia 1933 roku, trzy dni przed moimi siódmymi urodzinami, usłyszałem w drodze ze szkoły do domu okrzyki chłopca sprzedającego specjalne wydanie gazety.” Hitler został właśnie kanclerzem Rzeszy, a dla ochrzczonego w wierze protestanckiej Fritza Sterna, najmłodszego potomka niemiecko-żydowskiej rodziny mieszkającej od pokoleń w Breslau miał się zawalić świat.

Jego rodzice właściwie zinterpretowali te sygnały i już we wrześniu’33, pełni ponurych przeczuć odnośnie przyszłości Europy, opuścili wraz z dziećmi Śląsk. Najpierw spędzili parę lat w Paryżu, czyniąc wszelkie możliwe starania, by jak najszybciej ratować się przeprawą za ocean – tam, gdzie była wolność i nadzieja, gdzie była demokracja i chęć obrony tych wartości: do Stanów Zjednoczonych Ameryki liberalno-lewicowego prezydenta Franklina Delano Roosevelta. Tym wartościom Fritz Stern, później ceniony po obu stronach Atlantyku historyk i intelektualista, pozostał wierny przez całe życie, umiejętnie rozpoznając autorytarne, czy wręcz totalitarne trendy i zachowując lojalność wobec tych idei i ludzi, którzy opowiadali się za otwartym i zarazem zdolnym do obrony społeczeństwem. Dlatego też Sternowi równie daleko było do niemieckich pacyfistów jak do amerykańskich ludzi McCarthy’ego, zwolenników wojny w Wietnamie i cynicznych polityków twardej ręki w stylu Richarda Nixona czy Henry’ego Kissingera.

Niemniej jednak Fritz Stern, u schyłku życia wręcz zasypywany zarówno niemieckimi, jak i amerykańskimi nagrodami i wyróżnieniami, nie był moralizującym wieszczem idealnego dobra i piękna. Mimo poczucia humoru i życzliwej ironii był myślicielem o surowych poglądach, chętnie kończącym swe legendarne wykłady na Columbia University wersetami z „Poematu dla dorosłych” Adama Ważyka – utworu wydanego w Polsce w 1955 roku i skierowanego przeciw „sępom abstrakcji, które wyjadają nam mózgi.”

Dla niego nie istniała bowiem „ta” historia, a już na pewno nie deterministycznie określone nieuchronności. „Historia nie wiedziała tego, co my wiemy.” Tym ważniejsze było dla Sterna uczenie się na podstawie doświadczeń i wyciąganie z nich wniosków. I to w bardzo konkretnej postaci: niezawisłych, demokratycznych instytucji, podziału władzy, wolności przekonań i prasy, czyli liberalnej zachodniej demokracji. Śledząc przez całe lata żmudne koleje losów swojej ojczyzny, dożył czasów, gdy współczesne Niemcy stały się ważną częścią Zachodu, oflankowaną takimi zacnymi instytucjami jak UE i NATO. Ale nawet wtedy obyło się bez słodzenia, bez kiczowatych zachwytów: Jeszcze w swoich ostatnich wywiadach sprzed kilku tygodni ów dziewięćdziesięciolatek o niezmiennie bacznym spojrzeniu ostrzegał przed szaleńczymi prawicowymi populistami w Europie Zachodniej i Wschodniej, a także przed zagrożeniami, jakie w Ameryce sieją słowa tak niebezpiecznych pomyleńców jak Donald Trump. „Dla kogoś, kto przez całe życie angażował się na rzecz liberalnego społeczeństwa, ten triumfalny pochód nietolerancji, którego świadkami dziś jesteśmy, to coś bardzo, bardzo smutnego.”

Jako historyk ideologii dokonywał porównań: już przecież bowiem w Republice Weimarskiej ideolodzy konserwatywnej prawicy wykorzystali słabe strony systemu parlamentarnego, oferując opinii publicznej swoją wersję społeczeństwa. Rzekomo „czystego”, radykalnie ludowo-narodowego, jednolitego etnicznie i tak samo ukierunkowanego politycznie – krótko mówiąc „trzecią Rzeszę”, jak to określał jeden z tychże propagatorów już na początku lat dwudziestych. I właśnie dlatego należałoby jeszcze raz przeczytać chyba najważniejszą książkę Fritza Sterna: „Politics of Cultural Despair” (dosł. „Polityka kulturowej desperacji”) ukazała się jako jego praca doktorska już w 1961 roku i do dziś nie traci – podobnie jak wydany w 1953 roku „Zniewolony umysł” Czesława Miłosza – na swej niezłomnej, niepokojącej aktualności. Zwłaszcza ci, którzy także dzisiaj niestrudzenie próbują obwieścić śmierć rzekomo zniewieściałego społeczeństwa liberalnego, w tamtych tylko pseudo-idealistyczno-religijnych, a w gruncie rzeczy chorobliwie nihilistycznych desperados lat dwudziestych mogliby rozpoznać siebie. Jakże trafnie opisywał ich humanitarny agnostyk Fritz Stern: „Byli oskarżycielami, a zarazem nieświadomym świadectwami tego, co oskarżali.”


Niezapomniane jest również jego przekonanie na temat tego, kim jest prawdziwy patriota: a mianowicie kimś, kto ma na tyle empatii i wrażliwości, by czasami także wstydzić się za swój kraj.

Fritz Stern był honorowym członkiem „PEN-Clubu Niemieckojęzycznych Pisarzy za Granicą“. Bardzo chciałem osobiście poznać tego człowieka, o którym mawiano, że miał gołębie i zarazem niezłomne, nieprzekupne serce. Przy okazji następnej podróży do USA, myślałem często, następnym razem… Ale teraz jest już za późno; Fritz Stern zmarł 18 maja w Nowym Jorku. Pozostało wspomnienie o jego wzorcowym życiu, a przede wszystkim książki Sterna oraz jego dozgonny sprzeciw wobec irracjonalizmu i gardzącej człowiekiem histerii. What a man.
Teilen

środa, 18 maja 2016

Przedpołudnie wśród (aż nazbyt) przykładnych wychowanków klasztornych? I do tego w komnacie, bo siedzibą Wydziału Filologicznego tutejszego uniwersytetu jest wzniesiony w 1682 roku gmach niegdysiejszego klasztoru norbertanów. Na swoje przedpołudniowe zajęcia zaprosiła mnie tu profesor Monika Wolting z Instytutu Filologii Germańskiej – w ramach współpracy z Domem Oppenheimów OP ENHEIM oraz Niemieckim Forum Kultury Europy Środkowej i Wschodniej.


Dziwne uczucie (jak zawsze powracające w takich momentach, i to już od wielu lat): Siedzieć/ czytać/ przemawiać przed studentami – zamiast z ich szeregów przyglądać się z zaciekawieniem czy też może nawet z kpiarską nutką sceptycyzmu, kto tam z przodu akurat prawi wielkopisarskie nauki. Na szczęście Monika Wolting poprowadziła te zajęcia w sposób bezpretensjonalny: Frapujące, precyzyjne pytania, a w tle wyświetlane z rzutnika migawki z „moich” miast: Berlin, w którym mieszkam, kambodżański Angkor Wat jako temat reportażu, mój ukochany Tel Aviv, wreszcie zaś Wrocław – miejsce mej kilkumiesięcznej rezydencji. Bez skostniałego akademizmu, bez żargonowej chińszczyzny filologicznej. Ciche, pełne sympatii zainteresowanie studentów (po iluś takich spotkaniach człowiek potrafi tę pozytywną nutę w ciszy usłyszeć), a potem… ani jednego pytania z ich strony. Może to jednak faktycznie nieśmiali wychowankowie klasztoru? Zamiast nich zgłasza się pewien profesor – oraz mały syn Moniki Wolting, który dorastał w Niemczech: „Czy piszesz także książki dla dzieci? Czy jako chłopiec wiedziałeś już, że kiedyś zostaniesz pisarzem?” Mądre, pełne swady pytania – i spojrzenie w otwarte, przyjazne twarze studenckiej publiczności pozwalają jak najbardziej żywić nadzieję na kontynuację tej serii. (Rany Julek, myślę sobie po cichu, czy nie znajdzie się chociaż jeden student, który w duchu dobrej starej tradycji nie zechce zabłysnąć kilkoma prowokacyjnymi pytaniami, inkasując – kosztem tego mądrali przy profesorskim stole – pełne podziwu spojrzenia damskiej części publiczności? Jakże ucieszyłby tym mnie, przyzwyczajonego do takich zwyczajów na Zachodzie! A przecież kiedyś, tuż po przyjeździe do RFN w maju’89, sam też bywałem wręcz nieco zszokowany tamtejszą kulturą publicznej debaty, w której głos zabierał każdy – nawet jeśli z pozoru nie miał nic do powiedzenia. No, ale akurat tego mi tutaj na pewno nie brakuje).

— W Polsce jest inaczej — słyszę po zakończeniu spotkania. — Z pięcioma studentami przy jednym stole od razu wywiązałaby się dyskusja. Ale żeby zgłaszać się przy tych wszystkich ludziach?
Ciekawe, myślę sobie. Znowu nauczyłem się czegoś o różnicach w mentalności. Chociaż najprostszym wyjaśnieniem wydaje mi się domysł, że młodzi adepci germanistyki chyba jeszcze nie czują się na tyle pewnie w języku obcym, by zabierać w nim głos coram publico. A przecież nie ma się czego wstydzić, zwłaszcza przede mną, bo nawet w swoim ojczystym języku mówię z akcentem, permanentnie kalecząc wszelkie finezje naleciałościami z dialektu saksońskiego.





Mimo wszystko — to było miłe przedpołudnie. Zobaczenie na plakacie własnego nazwiska w egzotycznym, polskim narzędniku (spotkanie z Marko Martinem)! Odkrycie przepięknie odrestaurowanego dziedzińca, który przypomina kilkusetletni ogród klasztorny, mimo że zaaranżowano go przed zaledwie kilkoma laty! A potem to samo złudne wrażenie w czytelni polonistycznej: Przepych barokowej sztukaterii w smugach wdzierającego się z zewnątrz słonecznego blasku, a na samym końcu zatopiony w pluszowym fotelu student ze smartfonem.




Ten urok pozornego dysonansu, połowicznej autentyczności lub jej braku, czegoś dodanego czy też odtworzonego, bądź też na nowo lub inaczej wymyślonego, ta sympatyczna wierność tradycji w takiej postaci, w jakiej jest ona dzisiaj interpretowana. (Chyba byłby trochę obciach, gdyby przy tym wszystkim nauka zadawania pytań i publicznej debaty akademickiej spaliła na panewce – i to akurat w czasach, gdy w całej Europie prawo do mikrofonu uzurpują sobie ci, którym wręcz należy się przeciwstawiać.)
Teilen

niedziela, 15 maja 2016

Jak Wrocław długi i szeroki: plakat z reklamą piwa zdaje się być w tym mieście wszechobecny. Czekając na tramwaj, wymyślam więc sobie biografie dla dwóch jegomości z reklamy i raz po raz ląduję przy lejtnancie Gustlu Arthura Schnitzlera. (Co jest w sumie trochę niesprawiedliwe, bo tamci dwaj z pewnością nie wyglądają na skorych do pojedynkowania się paliwodów.)


Te wolne skojarzenia NIE są nota bene podsycone ani piwem, ani nawet tutejszą wódką, która, jak słyszę na każdym kroku, zawiera mniej węglowodanów niż wychwalany na plakacie chmielny trunek i tym samym może uchodzić za napój niemalże dietetyczny. Myśli te towarzyszą mi w drodze na odwiedzany dwa-trzy razy w tygodniu „mój” basen przy ulicy Teatralnej, który został wybudowany w 1897 roku według projektów architekta Wilhelma Werdelmanna i do dziś zachował swój inspirowany antykiem urok.

Gdy pływam tam i z powrotem, moja wyobraźnia tworzy kolejny synaptyczny link – tym razem a propos wody. By zapamiętać nazwę ulicy Podwale podczas pierwszych dni mojego pobytu we Wrocławiu (całe wieki, czyli cztery tygodnie temu), wymyśliłem sobie pomocnicze skojarzenie. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że polskie słowo „Podwale” oznacza właściwie miejsce pod wałami miejskimi, jednak ciągnąca się wzdłuż tej ulicy wąska fosa miejska ocieniona gałęziami i liśćmi okalających ją drzew przypominająca na niektórych zakolach amsterdamskie kanały była nie do przeoczenia.

A zatem: potwal! Tak oto znad fosy wyobraźnia zawiodła mnie do Moby Dicka i kapitana Ahaba, stworzonych na kartach słynnej powieści Hermana Melville’a. Gdy, nadal trzeźwy, skręcam za RENOMĄ w boczną uliczkę, przy której znajduje się moje stypendialne lokum, nasuwa mi się ostatnie skojarzenie: Czy ci dwaj panowie z reklamy Tyskiego nie mogliby być marynarzami, którzy zakotwiczyli swój legendarny statek Pequod przy fosie i wdrapali się na ląd w okolicach gmachu Opery?

Teraz temu pokręconemu libretto brakuje już tylko odpowiedniej muzyki …
Teilen

środa, 11 maja 2016

Miss Zuki, Utz, dwie Ewy& inni przyjaciele
Księgarnia "Tajne Komplety" w jednym z pięknie odrestaurowanych przejść nieopodal Ratusza to miejsce iście kosmopolityczne. Gdy z Rynku wchodzi się w ten cichy, niemalże małomiasteczkowy zaułek, już po wystawie widać, że wolny duch mieszanki kulturowej nie tylko tu panuje, ale i wesoło pląsa: Grace Jones opowiada L´histoire d´O i tańczy polską polkę. (I tak właśnie być powinno!)


W środku jednak, pomiędzy regałami wypełnionymi polskimi/ niemieckimi/ angielskimi książkami (w znacznej części tłumaczeniami stanowiącymi wartość dodaną dzieł polskich/ niemieckich/ angielskich autorów) siedzi mój dobry stary przyjaciel, liryk i prozaik Utz Rachowski i prezentuje swoje wiersze o Miss Zuki będące poetyckim owocem pobytu w amerykańskim Gettysburgu. No i patrzcie, Państwo: oto Utz, urodzony w 1954 roku w Vogtlandzie (i po niegdysiejszym wydaleniu z NRD do Berlina Zachodniego teraz znów zamieszkały w swoich rodzinnych stronach), brnie ze swoimi amerykańskimi studentami literatury przez pola bitew z czasów wojny secesyjnej, wspomina legendarne przemówienie prezydenta Lincolna Gettysburg Address, cytuje wersety Walta Whitmana i Carla Sandburga, ale w swoich wierszach opiewa maleńkiego pieska swoich gospodarzy – suczkę cavaliera kinga charlesa spaniela o wdzięcznym imieniu Miss Zuki, która wszelkie zawirowania światowej historii ma w jakże głębokim poważaniu.

Utz wymawia amerykańskie nazwy z lekko saksońskim akcentem, podczas gdy jego tłumaczka, Ewa Szymani przekazuje te same myśli łagodnie modulowaną polszczyzną. Trzy lata po niemieckiej premierze zbiór wierszy zatytułowany Miss Zuki, czyli Ameryka jest całkiem blisko! ukazał się nakładem jednego z wrocławskich wydawnictw, opatrzony empatycznym słowem wstępnym Adama Zagajewskiego i wrażliwym posłowiem literaturoznawczym tutejszej germanistki, Ewy Matkowskiej.



Poeta więziony niegdyś przez Stasi i amerykański piesek zespoleni paktem kojącego milczenia, „bo oboje bywali aż nazbyt często obszczekiwani”. Sztuka stanowi transformację minionego bólu i poszerza perspektywy – aż po wersety, w których ów od zawsze sympatyzujący z Polską i nacechowany przez opozycyjny KOR i Solidarność poeta marzy o tym, by wraz z Miss Zuki odwiedzić kiedyś swoje ulubione miejsce we Wrocławiu – kawiarnię „Literatka”.

Po zakończeniu części oficjalnej spędzamy razem wieczór: Utz, obydwie Ewy i malarka Barbara Jankowska-John, którą wiersze o Miss Zuki zainspirowały do stworzenia oryginalnych obrazów (do 17 lipca można je oglądać w Saksońskim Biurze Łącznikowym, Rynek 7).
Są też z nami inni przyjaciele – Polacy i Niemcy, a wśród nich Salli Sallmann, przyjaciel Rachowskiego z lat młodzieńczych, też poeta i do tego jeszcze twórca piosenek, też Saksończyk w wieku mojego ojca (i tak jak on z bagażem doświadczeń uzbieranych w aresztach politycznych) – i również jeden z tych niezgorzkniałych, dla których wspomnienia nie są ciemnym tunelem, lecz horyzontem pełnym skojarzeń. (Ach, myślę sobie ja, urodzony w 1970 roku, gdyby tak moi rówieśnicy parający się pisarstwem – nie mówiąc już o rachitycznych młodziakach wystylizowanych na konformistyczną modłę intelektualisty w nerdowsko-rogowych okularkach – mieli bodaj jeden procent witalności tego starszego pokolenia, jego politycznej czujności i życzliwej ludziom ironii.)




W jednym z ogródków nieopodal kościoła św. Elżbiety czas zlatuje nam do północy. Utz i Salli po nie wiadomo już którym piwie i winie bynajmniej nie podchmieleni, ale za to szczególnie czujni: Powiedz no, drogi Marko, jak tam ten Twój blog? Żebyś tylko nie zrezygnował z subiektywnych uwag i nie zaśmiecał go jakimiś reprezentatywnymi wpisami! Utz Rachowski: „Obowiązuje Cię tylko i wyłącznie Twoje własne spojrzenie, więc pozostań mu zawsze wierny i nie daj się urabiać jakimkolwiek in-sty-tu-cjom. Nie jesteś przecież tutaj po to, by promować jakieś tam eventy. A jeśli napatoczą Ci się jakieś roszczeniowe lub płaczliwe maile – just delete it.” (I to wszystko znowu z tym uroczym, saksońsko-vogtlandzkim akcentem). Co Salli, literacko-sparingowy partner-dywersant, kwituje jednym ze swych wczesno-NRD-owskich wierszy noszącym tytuł Odpowiedź na środek dyscyplinarny: „Basta. Głoszę te słowa/ na przekór wszelkiej frustracji. / Wszakże i bez was zakwitną/ ogniście czerwone maki.”

Brawa i owacje koronują to dokładnie w chwili, gdy z wieży rozlega się bicie dzwonów obwieszczających północ. A potem jeszcze jedna puenta – niedawno bowiem w Santiago de Chile zmarła towarzyszka Margot Honecker, do ostatnich dni targana złością i zgorzknieniem, nieskalana jakimkolwiek poczuciem winy. Salli Sallmann wspomina, co usłyszał kiedyś w rozmowie z młodym człowiekiem z zachodu: „Wmawiał mi, że Margot Honecker była żoną Salvadora Allende, który wykupił ją z NRD. W pewnym sensie wzruszające, ale cóż, musiałem chłopaka pozbawić złudzeń …”"

Jakże miło mieć przyjaciół, którzy potrafią zmiatać wszelkie autorytety tego świata jednym zdaniem! Nic dziwnego, że Adam Zagajewski tak bardzo lubi wiersze Utza Rachowskiego. I chyba to też nie przypadek, że akurat Salli i Utz, ci dwaj niepokorni eks-NRD-owcy tak dobrze się czują w wiosennym klimacie Wrocławia.
Teilen

niedziela, 8 maja 2016

Spacer z Peterem Pragalem

W weekend obradowało Niemiecko-Polskie Towarzystwo Uniwersytetu Wrocławskiego, świętując zarazem swój piętnastoletni jubileusz. Pod wieloletnim przewodnictwem prof. Norberta Heisiga i jego zastępcy, rektora UWr, prof. Marka Bojarskiego, gremium to zdołało dokonać na rzecz Alma Mater tyle, że nie da się tego ująć w jednym wpisie na blogu. Jednak biografie jego członków – entuzjastów i ekspertów – są naprawdę pasjonujące. Dlatego też umawiam się na spacer po mieście z Peterem Pragalem, dziennikarzem, który urodził się w Breslau w 1939 roku, a w 1944 roku uciekł stąd wraz z matką i rodzeństwem. Peter Pragal jest autorem jednej z tych książek, które mnie zafrapowały i skłoniły do przyjazdu do Wrocławia.

Wir sehen uns wieder, mein Schlesierland (Do zobaczenia, moja śląska ziemio) mimo nostalgicznego tytułu nie jest konwencjonalną prozą sentymentalną, tylko zwięzłą i trzymającą w napięciu opowieścią o „poszukiwaniu ojczyzny”. Gdy w 1980 roku autor, wówczas reporter czasopisma Stern, powrócił do tego miasta po raz pierwszy, musiał się zmierzyć z komunistyczną propagandą okrawającą historię, dążącą do przemilczania całych wieków niemieckiej obecności w tym regionie. W Niemczech Zachodnich polemizował jednocześnie z tymi związkami wypędzonych, które podstawową przyczynę takiego stanu rzeczy – 30 stycznia 1933 roku – najchętniej wypierały albo przynajmniej relatywizowały.

W swojej książce Peter Pragal opisuje, jak w ciągu minionych dekad atmosfera ta się rozluźniała – w Polsce upadł komunizm, w Niemczech zaś – niejedne klapki z oczu. „Dzisiaj nie czuję się tu już ledwie tolerowanym obcym, lecz mile widzianym gościem, który odwiedza rodzinne miasto.”

Nasz krótki spacer rozpoczyna się przy brązowej statui w cieniu kościoła św. Elżbiety. Przypomina ona o niemieckim duchownym i antyfaszyście Dietrichu Bonhoefferze, urodzonym w Breslau w 1906 roku i zamordowanym w 1945 roku w obozie koncentracyjnym. Oryginał tego pomnika stoi w Berlinie przy Kościele Syjonu. Pragal, który jako dziennikarz nieraz towarzyszył niemieckim politykom jak chociażby niegdysiejszemu prezydentowi Niemiec Johannesowi Rauowi czy też przewodniczącym Bundestagu podczas ich wizyt we Wrocławiu, jest znawcą faktów i zarazem miłośnikiem tego miasta. Skąd ta mieszanka empatii i wiedzy? Pierwsze to zapewne cecha charakteru, drugie to rezultat nienasyconej ciekawości, którą może zaspokajać (i podsycać) między innymi we wrocławskich antykwariatach kryjących jeszcze niejedną perełkę z czasów Breslau.


Tym większą przyjemnością jest więc spacer z nim przez skąpany w majowym słońcu most na Odrze, a potem dalej ulicą Pomorską i słuchanie historii o tym, jak pewnego dnia w pobliskim Archiwum Państwowym odnalazł swój akt urodzenia. Jego kopię Peter Pragal ma przy sobie nawet teraz. Oryginalny dokument wykaligrafowany starym niemieckim sütterlinem. A mimo wszystko to z pewnością nie kicz, skoro to nieoczekiwane odkrycie pomogło mu uzupełnić swój życiorys – szczęście, jakiego tak licznymi nie dane było zaznać. Dotarłszy do rodzinnego domu Pragala przy dawnej Matthiasstraße – dzisiejszej ulicy Jedności Narodowej na wysokości niegdysiejszego Waterlooplatz – dziś skweru Pionierów Wrocławskich, przechodzimy na drugą stronę ulicy i przed domem nr 95 oglądamy cztery kamienie pamięci (niem. Stolpersteine – dosłownie: kamienie, o które się potykamy – przyp. tłum.) poświęcone Żydom z Breslau. Tylko jedna z tych czterech osób przeżyła - dzięki „transportowi dzieci” do Anglii. Pozostałe trzy zostały wywiezione do Auschwitz i tam zamordowane.






Naszymi krokami nie kieruje polityczna poprawność ani żadna misja. Chodzi raczej o uświadamianie sobie przeszłości bez zacierania odpowiedzialności, bez popadania w pułapki selektywnej pamięci. I nie jest to też wielki moralny wyczyn, lecz zwykła oczywistość. Jakże wzruszający jest spacer po współczesnym, skąpanym w wiosennym słońcu mieście w towarzystwie kogoś, kto w 1939 roku przyszedł tutaj na świat, i niekonfrontowanie dzisiejszego piękna tej metropolii z przeszłością. Wspólne oglądanie miasta w ciszy, bez patetycznych frazesów. Dziękuję bardzo, drogi Panie Pragal!
Teilen

środa, 4 maja 2016

W Ogrodzie Japońskim
Cieszę oko bezkresnym morzem rozmigotanych tulipanów za Halą Stulecia …



… by zaraz potem w Ogrodzie Japońskim niemalże ubolewać, że mam aż takie luki w wiedzy o sztuce haiku. Bo jak przyjemnie byłoby umieć wyrazić w kilku kompaktowych zdaniach kompaktowość natury – i zarazem ową myśl, która za nią stoi i która umożliwiła stworzenie tej ogrodniczej perełki.


Wąskie, łagodnie wijące się ścieżki, dyskretnie uregulowane potoczki, filigranowe mosty, drzewa i krzewy w wiosennej szacie: a wszystko to wymyślone i po raz pierwszy stworzone w 1913 roku, gdy XX wiek też dopiero rozkwitał. Wiadomo, jak potem potoczyła się historia: narody ogarnięte zbiorowym szaleństwem, machiny wojenne napędzane czystym nihilizmem i błędnie pojmowaną dumą narodową – fatalny sojusz Japończyków i Niemców podczas II wojny światowej. A jednak. A jednak w owym roku 1913 istniał taki człowiek jak hrabia Friedrich von Hochberg, który wraz ze swoimi ogrodnikami – Niemcem, panem Anlaufem i Japończykiem, panem Mankichi, zdołał urzeczywistnić to lepsze marzenie.

Marzenie, które potem na prawie całe stulecie popadło w niemal całkowite zapomnienie. Dopiero w 1996 roku polscy i japońscy specjaliści w oparciu o zachowaną starą dokumentację projektową przywrócili mu dawną postać. Jednak już wkrótce po ponownym otwarciu ogród doznał kolejnego ciosu – wielka powódź 1997 roku zniszczyła go prawie doszczętnie. Ale ludzki zapał, pragnienie radości bytu i piękna znów przywróciły to miejsce do życia: ogród raz jeszcze wskrzeszono i otwarto! Jakież to krzepiące, myślę sobie, podczas gdy wokół zadowoleni spacerowicze, pary zakochanych i rodziny pstrykają sobie selfie na tle cudów natury wymyślonych przez człowieka.


Jakież to krzepiące, że takie coś także istnieje: to łagodne MIMO-WSZYSTKO na przekór zmiennym, zawsze tak przewrotnym, gorączkowym falom nienawiści, destrukcji, wykluczenia, paranoi i ideologicznych hybryd. Jeżeli kiedykolwiek osaczyłoby nas niebezpieczeństwo, bądź ogarnęło zwątpienie – wizyta w Ogrodzie Japońskim, tej uroczej symbiozie racjonalności i zmysłowości może okazać się dobrym remedium.

Teilen

niedziela, 1 maja 2016

Halo. Tu Radio Ziemia!


Oto jedna z owych historii, które gdyby nie książki, dawno odeszłyby w niepamięć. Tramwajem linii 17 spod domu handlowego RENOMA (niegdysiejszego Wertheimu) podróżuję na zielone peryferie miasta, do pięknego gmachu Radia Wrocław. Po drodze znów towarzyszy mi wspaniały przewodnik literacki po Wrocławiu autorstwa Roswithy Schieb (Literarischer Reiseführer Breslau). W budynku, w którym odtąd będę co miesiąc nagrywać mój felieton radiowy dla berlińsko-brandenburskiej rozgłośni RBB, w latach 1925-1933 mieściła się słynna wówczas stacja radiowa „Schlesische Funkstunde". Pod egidą kierownika artystycznego Friedricha Bischoffa głos zabierali tu tacy pisarze jak Erich Kästner czy Klabund, a Walter Mehring prezentował swoje słuchowisko Sahara. Eine Reise in Hörbildern (Sahara. Obrazy z podróży). Tak oto opisywał atmosferę tego miejsca reżyser Max Ophüs: „Ta stacja żyła, kwitła i prężnie się rozwijała, stając się jedną z najlepszych na świecie.“ Friedrich Bischoff, który wykorzystywał wszystkie ówczesne nowinki techniczne i do dziś uchodzi za ojca współczesnego słuchowiska, był pomysłodawcą cyklu audycji o tytule jeszcze dziś emanującym dynamiką i otwartością na świat: Hallo. Hier Welle Erdball! (Halo. Tu Radio Ziemia!). Zupełnie jakby wszystko miało trwać wiecznie, jakby liberalne środowisko i swoboda artystyczna były niezmienną oczywistością …

Potem jednak nadszedł rok 1933, Friedrich Bischoff jako rzekomy „bolszewik kulturalny” dostał bezterminowe wypowiedzenie, trafił do aresztu gestapo i w tak zwanym „wrocławskim procesie radiowym” otrzymał zarzuty o „korupcję i rozrzutność”. Po wojnie został kierownikiem artystycznym zachodnioniemieckiej rozgłośni radiowej Südwestfunk.

A dzisiaj? Przy filarach obok wejścia widnieje tablica pamiątkowa poświęcona komuś, kto po wojnie również dostarczał słuchaczom wzruszeń i zaskakiwał: dyrygentowi chóru Edmundowi Kajdaszowi (1924-2009). Pozostawił on po sobie ponad 4000 nagrań – w znacznej części zrealizowanych w Radiu Wrocław.

W środku, w dźwiękoszczelnym studiu kaleczoną angielszczyzną dogaduję się jakoś z uprzejmym panem technikiem. Nawiązujemy połączenie z Berlinem. Krótki wywiad, a potem odczytanie przygotowanego tekstu. Za oknem świeżość wiosennej zieleni, blask słonecznego poranka. Zupełnie jakby również nasz czas, nasza dobra, pokojowa europejska rzeczywistość miała trwać wiecznie. Iluzje, które (wciąż jeszcze) idą w parze z rzeczywistością. I być może właśnie to jest najlepszym aspektem pobytu w tym mieście – to odkrywanie głębokich pokładów, warstw i pęknięć, historycznej egzystencji i skończoności. 

W oddali widzę już turlającą się „siedemnastkę”, ale zanim w pośpiechu przejdę przez ulicę, udaje mi się jeszcze uchwycić w kadrze maleńkiego krasnoludka z brązu, który siedzi na schodach przy wejściu i dzierży w dłoni mikrofon. Ale to już zupełnie inna historia – ciąg dalszy niebawem.



Teilen